„Jeśli bomby nie zostaną znalezione do zachodu słońca – eksplodują. Ładunki podłożyliśmy w publicznych miejscach: szkołach, placówkach ochrony zdrowia, centrach handlowych itd." – przeczytali w esemesach mieszkańcy położonego na Uralu półmilionowego miasta. Trzy tygodnie wcześniej w eksplozji w budynku mieszkalnym zginęło 39 osób.
W poniedziałek w ciągu dnia ewakuowano co najmniej jeden miejscowy szpital i dwie szkoły. – Odesłano dzieci do domu, powiedzieli, że to zamach terrorystyczny – poinformowała matka jednego z uczniów.
„Rzeczywiście, rankiem 21 stycznia do placówek ochrony zdrowia nadeszły pisma o niepokojącej treści. (...) Prosimy mieszkańców, by nie ulegali prowokacjom i nie panikowali" – ogłosiła administracja miasta.
Atmosfera w Magnitogorsku jest bardzo napięta. 31 grudnia doszło tam do wybuchu w domu na ulicy Karola Marksa i zawalenia się jednej klatki schodowej. Oficjalna wersja mówi o eksplozji gazu. W poniedziałek runęła kolejna uszkodzona część budynku. Nikogo w niej nie było.
Dzień po zamachu, 1 stycznia, na jednej z głównych ulic eksplodowała furgonetka. Zginęły w niej trzy osoby. Policja poinformowała, że samochód przewoził butle z gazem. 18 dni później tzw. Państwo Islamskie poinformowało jednak, że to ono dokonało zamachu w Magnitogorsku. Rosyjscy śledczy natychmiast stwierdzili, że „wybuch gazu jest podstawową wersją śledczą, nie odnaleziono śladów potwierdzających zamach terrorystyczny". Ale do oświadczenia ISIS odwołali się „nieznani sprawcy", którzy w poniedziałek rozesłali esemesy oraz e-maile. „Uprzedzaliśmy wcześniej, że w domu na Marksa jest bomba, ale władze miały to gdzieś" – napisali w przydługim oświadczeniu przesłanym m.in. do szefostwa szpitala, który został ewakuowany.