"Bądźcie pogodni i bądźcie z nami, po prostu" – Marek Kijewski osobiście zaprasza widzów na wystawę. Niestety, z ekranu.
A mnie gorzko. Że taki głupi świat, który uwielbia pośmiertne artystyczne odkrycia, zamiast docenić i dopieścić, kiedy pora. Dla Kijewskiego taki czas nigdy nie nadszedł. Owszem, miał wiele pokazów, cieszył się ogromną środowiskową popularnością i estymą, inspirował innych. Ale gdy zapadł na ciężką chorobę – zapadła wokół niego cisza. Wygumowano go z pamięci.
Teraz znów będzie szum. Bo to, co robił dwie dekady temu, okazuje się świetne. I nie trąci naftaliną, choć niekiedy z jego rzeźb ulatnia się… zapaszek. A może to tylko autosugestia, jako że artysta używał niekonwencjonalnych surowców, także produktów spożywczych… W ogóle jego fantazja nie znała ograniczeń. Materią jego kompozycji mogło się stać dosłownie wszystko: pojemniki na jajka, orzechy, cukierki żelki, landrynki, psia sierść, złoto w płatkach, klocki lego. A także światło i słowa. Przede wszystkim zaś – jego własne życie.
Retrospektywa nosi tytuł: "Cały drżę, gdy mogę was ozłocić". Tak właśnie Kijewski nazwał akcję przedsięwziętą w stołecznej Pracowni Dziekanka 21 lat temu. Wówczas usiłował wprawić w ruch silnik motocykla. Kilka podejść – klapa. Zaniechał prób, zapalił reflektory i w ich łunach rozpylił złoty proszek. Na pojazd, siebie i widzów. Symboliczny performance. Rzeźbiarz sypał pomysłami, nie zadowalał się sprawdzonymi chwytami, unikał autocytatów. Ryzykował. Również zdrowiem. Ale dla niego żyć kreatywnie znaczyło na całość.
W latach 80. jeździł do Norwegii na saksy; co zarobił, wkładał w sztukę. Efekt? Ani porządnego warsztatu, ani magazynu na prace. Przed obecną retrospektywą organizatorzy (kuratorem jest Ewa Gorządek, aranżacją zajął się Robert Rumas, artysta i przyjaciel Marka) i konserwatorzy musieli pokonać wiele przeszkód, między innymi myszy…