Pierwsze drżenie jest z lęku przed upływającym czasem, ciemnością i nieistnieniem, który jest bohaterem tej wystawy – oczywiście niewidzialnym. Drugie drżenie wywołują wizerunki, które w sztuce Grzeszykowskiej nie są po prostu obrazami, lecz widmami. Trzecie drżenie jest z przyjemności. To ta trwożna przyjemność, którą przeżywamy, oglądając horrory i zderzając się z tym, co niesamowite. To także przyjemność obcowania ze spełnionymi pracami wybitnej artystki, która potrafi robić rzeczy niezwykłe i jest w zenicie twórczych sił.
Ja – powielone i śmiertelne
Aneta Grzeszykowska wystawia na świecie od Polski po Los Angeles, jej prace trafiają do najlepszych międzynarodowych kolekcji (kupił je m.in. nowojorski Guggenheim). Oczekiwania wobec takiej artystki są wyśrubowane, ale wystawa w Zachęcie spełnia je i tak z nawiązką. Grzeszykowska pożycza tytuł tego pokazu od Schuberta, z jego napisanej w 1817 r. pieśni „Śmierć i dziewczyna". W tym tytule jest głęboki ukłon w stronę romantyzmu i są dwie postaci. Dziewczyna to oczywiście Grzeszykowska; na wystawie jest jej pełno. W filmach i fotografiach artystki oglądamy kilkadziesiąt, ba kilkaset Anet – jej wizerunki mnożą się, powielają, rozpadają na kawałki i powracają jako widma. A Śmierć? Cóż, ona również ma twarz Anety Grzeszykowskiej; to jeden z niepokojących tropów tej wystawy, przygotowanej przez artystkę, która doszła do mistrzostwa w nurkowaniu w mrok, a także w stawianiu w dwuznacznym świetle (a właściwie w półmroku) pojęcia tożsamości. Grzeszykowska kieruje obiektywy aparatów na siebie i mówi „ja", ale w jej sztuce „ja" to czasem tylko obraz, a czasem wręcz zupełnie ktoś inny. Jeszcze kiedy indziej „ja" to ktoś, kogo być może nigdy nie było, kto teraz znika i kogo na pewno w przyszłości nie będzie.
Ciało mierzy czas, portret pochłania duszę
Czas na wystawie „Śmierć i dziewczyna" odmierza zegar zrobiony z Anet Grzeszykowskich. Oglądamy ten niezwykły chronometr na wideo; film trwa 12 godzin i jest ściśle zsynchronizowany z czasem rzeczywistym. W czarnej pustce zawieszone są zwielokrotnione postaci nagiej artystki. Można powiedzieć, że tańczą; Grzeszykowska jest niezwykle biegła w kreowaniu obrazów, ale także nieprzeciętnie sprawna fizycznie. Ma za sobą trening baletowy, potrafi zmusić ciało do ekstremalnych wyczynów i wykorzystuje to w pracach. Anety z pracy „Zegar" tańczą, ale jest to balet mechaniczny; ich ruchy są ściśle ze sobą zsynchronizowane, nagie ciała pełnią rolę trybów, sprężyn, wskazówek i cyfr tego ludzkiego czasomierza. Czy jednak na pewno ludzkiego? Pomnożone Anety przestają być Anetami; to tylko ciała bez tożsamości, ciało zaś jest maszyną – wprawioną w ruch lalką, odmierzającą czas osoby, na wzór której została stworzona. Grzeszykowska tworzy zresztą lalki nie tylko w sensie metaforycznym, ale najzupełniej dosłownie. Nie ma ich na wystawie, ale kiedy raz się widziało te lalki, trudno je zapomnieć. W pamięć zapadają szczególnie trzy figury, które artystka zrobiła w 2008 r. – uszyte z czarnej wełny, wypchane fizeliną kukły dzieci. Każda z nich to wizerunek Grzeszykowskiej z czasów dzieciństwa; począwszy od „Anety 1977", która przedstawia artystkę w wieku trzech lat, przez „Anetę 1982" po „Anetę 1985" – dziecko zmieniające się w podlotka. Formalnie rzecz biorąc, to autoportrety, ale wyglądają raczej jak powracające z przeszłości zjawy; czarne, niemal pozbawione twarzy, niedokończone twory mogłyby służyć jako fetysze w jakimś prywatnym rytuale egzorcyzmowania pamięci. Oczywiście jak każda kukła i te są martwe, a jednak ożywiane dwuznacznym związkiem z osobą z krwi i kości – ich autorką. Nie bez powodu Indianie bali się, że fotograf, robiąc im zdjęcie, weźmie sobie nie tylko wizerunek, ale i duszę sfotografowanego. Rzeczy, które nas przedstawiają – zdjęcia, lalki – nie są oczywiście nami, a jednak przetrzymują jakąś część naszej tożsamości. Kim lub czym są? To jedno z kluczowych pytań w twórczości Grzeszykowskiej.
Antystriptiz i bomba w ustach
Umieszczony na początku wystawy „Zegar" zrobiony z nagich Anet tyka; jesteśmy teraz w czasoprzestrzeni, której parametry dyktuje artystka. Czas jest rzeczywisty, przestrzeń abstrakcyjna; wypełnia ją czarna pustka. Zanim zobaczymy najnowsze prace Grzeszykowskiej, musimy zagłębić się w ciemności. Artystka rozsnuwa je w trzech filmach, które zrealizowała w latach 2007–2010. Wszystkie wymykają się gatunkowym podziałom; są oparte na tańcu i poklatkowych animacjach, każdy z nich jest także zapisem performance'u, ale wykonanego nie tylko przed obiektywem kamery, lecz także przed obiektywem wyobraźni. Łączy je czerń, która jest zarazem tytułem pierwszego filmu. „Black" z 2007 r. to podróż w mrok podświadomości. Naga artystka wykonuje antystriptiz, „ubiera się" w ciemność, znika i pojawia się po drugiej stronie nocy, w czarnym świecie, w którym nie obowiązują prawa grawitacji i można latać od jednego wyobrażenia do drugiego. Ta podróż poszyta jest lękiem przed roztopieniem się w czerni, zniknięciem – kończy się jednak rozmnożeniem Anet, które tańczą „balet mechaniczny" w pustce rozgwieżdżonego kosmosu.