Mieszkanie na Górnym Mokotowie. Niby-luksusowe jak na PRL-owskie standardy metrażowe. W istocie – ciasne, do tego zagracone. Zagracone? Zarośnięte! Materią na pozór nieożywioną, lecz stwarzającą wrażenie niezwykle witalnego organizmu. Obrazy kojarzą się z pejzażami po kataklizmie – z gołej gleby kiełkują rachityczne witki, trawki, patyki. I rozpływają się w ogromie przestrzeni pustych, astralnych.
Obok – kompozycje niby-abstrakcyjne, lale dziwnie biologiczne, pączkujące, krągławe. Stłoczone jak tkanki widziane pod lupą, wręcz na naszych oczach rozmnażające się, rosnące. A ona, sprawczyni tego nadnaturalnego rozrostu, wydaje się jego odnogą, bytem symbiotycznie połączonym ze światem wykreowanym w niewielkim pokoju.
Spotkanie pierwsze
Koniec lat 60. Wchodzimy do jej pracowni, w poczuciu wstępowania na artystyczny Olimp. Tego jeszcze nie widzieliśmy! Wrażenie przejścia na drugą stronę obrazu. Nic tu nie jest normalne. Szafka służy za magazyn rysunków. Szafka? Szafkopodobny kształt oblepiony reprodukcjami, rysunkami, sznurkami jak wodorosty. Obok krzesło kiełkujące naroślami, na którym strach siadać – a nuż wchłonie jak rosiczka owada? Telefon z ptasimi łapkami i wybebeszonym wnętrzem – obrzydliwy, zarazem fascynujący. Natłok obiektów nie z tej ziemi – surrealistycznych, niepoważnych, niepraktycznych. Wszędzie na ścianach obraz i rysunki; pracami zawalony pokryty ceratą stół. Najlepiej w tym bałaganie radzi sobie kot. No i gospodyni – Erna Rosenstein. Wysokim, dziecięcym głosikiem wyraża radość z naszego przyjścia.
Naszego, czyli grona Koła Miłośników Sztuki przy warszawskiej Zachęcie. A my, dumne małolaty, które dostąpiły zaszczytu oglądania sztuki in statu nascendi, nigdy tej wizyty nie zapomnimy.