Aranżacje w warszawskiej Galerii Opera są tak różnicowane jak scenografie spektakli na scenie w najbliższym jej sąsiedztwie. Tym razem jest poetycko. Bowiem autor, Jan Dobkowski (rocznik 1942), chce rymować swoją sztukę (i siebie samego) z kosmosem.
Dawno nie widziałam jego wystawy, a przez wiele lat należał do najpłodniejszych i najaktywniejszych twórców, nagradzanych i podziwianych. Talent mu nie zardzewiał. Zniknął, bo po prostu zmieniła się polityka kulturalna i lepiej zaczęły się sprzedawać postawy krytyczne niż metafizyczne. A Dobkowski nie udaje polityka, społecznika czy naukowca. Maluje i rysuje. Po prostu.
Na wystawę wchodzi się przez srebrną bramę. Za nią rozciąga się lustrzana posadzka. Potem przed oczyma wyrasta srebrzysta rura. Studnia, teleskop, a może tunel służący do podróży do wnętrza świadomości? Przywołajmy Alicję i jej wejście do króliczej nory, podróż w jaźń innej osoby („Być jak John Malkovich"), przejście na drugą stronę bytu („Zupełnie Nowy Testament").
Jan Dobkowski zatytułował cykl skromnie i treściwie: „Księżyc i moja czereśnia". W stanie wojennym posadził czereśnię na minidziałce nieopodal bloku, w którym mieszka i ma pracownię. Drzewko rosło, co obserwował z ukontentowaniem, lecz nie komentował malarsko. Aż do pewnej jesiennej nocy roku 2010, kiedy księżyc wszedł w pełnię i na jego tarczy zarysowały się półnagie gałęzie czereśni. Wówczas Dobkowski, wedle jego słów, „doznał głębokiego uczucia jedności z całym wszechświatem".
Efektem tego olśnienia była seria obrazów, po raz pierwszy eksponowanych w Galerii Opera we wspomnianym na wstępie srebrzystym entourage'u.