Był świeżo po studiach, zaczął pracować jako scenograf, gdy wybuchła wojna. Natychmiast zaciągnął się do wojska. Po klęsce wrześniowej przedostał się do Włoch. Został tam na wiele lat. Po wyzwoleniu rząd Polski zwrócił się do niego z propozycją zorganizowania w Rzymie placówki dyplomatycznej. Opowiadał: "Praca w dyplomacji była wielką improwizacją, czymś na kształt pracy artystycznej. Trzeba było mieć fantazję, trzeźwość i umiejętność wydawania sądów. Ale artyści to ludzie, którzy chętnie mieszają się w sprawy świata".
W 1950 roku padła kolejna oferta: objęcie placówki w Ottawie, w Kanadzie. Tam najważniejszym dla niego zadaniem stało się sprowadzenie do Polski wawelskich arrasów, zdeponowanych w Quebec. Kanadyjczycy wcale nie chcieli zwrócić skarbu komunistom i zabiegi o nie trwały długo. Ale udało się.
Warto dodać, że on nigdy nie był komunistą! "Co innego kwestia ustroju socjalistycznego, a co innego idee. Równość, sprawiedliwość, unikanie krzywdy ludzkiej były mi zawsze drogie i takie pozostaną", deklarował.
Przez lata Markowskiemu zarzucano brutalizm, naiwizm, aestetyzm i wiele innych wykroczeń przeciwko "prawdziwej sztuce". A on uparcie robił swoje. Całe życie obstawał przy figuracji. W jego przedstawieniach "grali" nadzy ludzie i zwierzęta. Przedstawieni w nieco karykaturalnej, dosadnej i brutalnej formie.
Niespodziewany sukces jego sztuki nadszedł w drugiej połowie lat 80., wraz z modą na figurację w stylu neue wilde. Ale Markowski irytował się, kiedy zaliczano go do nurtu nowej figuracji: "Nie malowałem brutalnych figur po to, żeby gonić za modą. Po prostu taka wydaje mi się prawdziwa natura ludzka. Wszyscy bywamy poddani namiętnościom i zapominamy wówczas o ogładzie".