Nie wytrzymało serce nadwerężone zawałami. Niemal do końca nie dawał sobie prawa do słabości. Bronił się pracą, szykował kolejną wystawę.
Jan Tarasin, rocznik 1926, był kaliszaninem z urodzenia, krakowianinem z wykształcenia (studiował na tamtejszej ASP). Debiutował w 1948 roku na słynnej Wystawie Sztuki Nowoczesnej, najważniejszej powojennej manifestacji przed wprowadzeniem socrealizmu. Na starcie miał wybitną konkurencję: Nowosielski, Fangor, Dominik, Gierowski i nieco starsi: Brzozowski, Kantor. Od początku Tarasin znalazł się w gronie tych najlepszych.
W Warszawie osiadł trochę z przypadku: objął na ASP pracownię po przedwcześnie zmarłym Aleksandrze Kobzdeju. I związał się ze stołeczną uczelnią na zawsze. Powściągliwy i skupiony, antyteza bratałaty, cieszył się w środowisku ogromnym autorytetem. Dowodem – funkcja rektora, którą pełnił od 1987 do 1990 roku. Szefował akademii nie z nadania, lecz jako pierwszy został wybrany przez kolegów pedagogów.
Niewielu twórców może się poszczycić tak obfitym i wyrównanym artystycznie dorobkiem. A także konsekwentną postawą. Choć imał się różnych dyscyplin – obok malarstwa sięgał po grafikę, fotografię, sztukę książki – jego prace rozpoznaje się od pierwszego rzutu okiem. Mało tego – znakomicie pisał, ciekawie komentował swą sztukę. Miał też talent do nauk ścisłych odziedziczony po ojcu matematyku. Fascynował się fizyką kwantową i teorią cząstek elementarnych; zgłębiał strukturę kosmosu. Jednocześnie intrygowały go ludzka podświadomość i gra skojarzeń. Wszystko to starał się w sztuce oddać. – Chciałbym za pośrednictwem obrazów dobrać się do "techniki" natury – deklarował. – Jednocześnie pragnę, żeby to było "normalne" malarstwo, do oglądania, cieszące ludzi.
Typowe "Tarasiny" to kompozycje z nibyprzedmiotów zamienionych w płaskie sylwety otoczone "aureolą". Obiekty znaki ustawione w rytmach, zarazem jakby przypadkowo rozrzucone. Przypominały nuty na pięciolinii, przedmioty na półce. Chaos w połączeniu z nadrzędną, porządkującą regułą.