Jeszcze kilka lat temu świat niewiele wiedział o Janie Myšičce, Gustawie Brožu czy Jendzie Rajmanie. Ich niezwykłe zdjęcia dokumentujące rzeczywistość wojenną spoczywały w domowych archiwach. W 2011 roku niezwykła kolekcja fotografii po raz pierwszy została zaprezentowana zwiedzającym w Pradze. Później wystawa odwiedziła m.in. Londyn i Mediolan. Od 25 lutego będzie można ją oglądać w Domu Spotkań z Historią.
Jak to się stało, że nikomu nieznane fotografie dziś odwiedzają światowe stolice? Kurator wystawy, znany czeski fotograf Jaroslav Kučera kilka lat temu znalazł u siebie w domu zbiory negatywów z unikalnymi ujęciami z okresu I wojny światowej. Początkowo nie wiadomo było, kto jest ich autorem. Kučera w 2009 roku zorganizował na Zamku Praskim wystawę tych zdjęć. Zgłosili się potomkowie Jindřicha Bišickiego, oficera armii austro-węgierskiej, którzy w prezentowanych fotografiach rozpoznali twórczość swojego krewnego.
Jaroslav Kučera po sukcesie wystawy Bišickiego ogłosił w czeskich mediach apel dotyczący poszukiwania archiwalnych zdjęć. W 2011 roku zgłosił się do niego anonimowy kolekcjoner z torbą pełną negatywów Gustawa Broža. — Inne osoby przekazały drewnianą skrzynię negatywów Jana Mysički. Skatalogowała i dokładnie opisała je jedyna córka fotografa — opowiada Anna Radwan z Czeskiego Centrum w Warszawie. Z kolei powiększone odbitki zdjęć (negatywy nie zachowały się) Jendy Rajmana przywiózł do Kučery wnuk fotografa.
Gustaw Brož, który początkowo walczył na froncie włoskim, a później rosyjskim, fotografował przede wszystkim sceny z życia żołnierzy: przemarsze wojska, naradę oficerów, przygotowywanie balonu obserwacyjnego, mszę polową, ale także i codzienność przyfrontowych wsi i miasteczek. Jan Mysička na tle włoskich pejzaży uwieczniał pojazdy do transportu rannych, jeńców rosyjskich w obozie. Z kolei na zdjęciach Jendy Rajmana, który pracował w szpitalu wojskowym w Podmelcu na terenie dzisiejszej Słowenii, widać przede wszystkim rannych żołnierzy. – Na jednym ze zdjęć widzimy rannego z numerem 50 000 napisanym na nodze. Musiał być pięćdziesięciotysięcznym rannym, który trafił do szpitala. A tam dla porządku rannym nadawano numery – mówi Anna Radwan.
Na wystawie nie znajdziemy dokumentacji walk na froncie, gdyż poziom ówczesnej fotografii nie pozwalał na zrobienie dobrych zdjęć walk. — Trudno było zadbać o oświetlenie i kadr, gdy trzeba było chować się przed kulami. W tamtym okresie prowadzono wojnę pozycyjną, kiedy tylko ktoś wychylił się z okopu, narażał się na pociski ze strony wroga. Dlatego fotografowanie scen batalistycznych było bardzo niebezpieczne — wyjaśnia Anna Radwan.