1966 - byłem jak zwykle za Brazylią, ale pierwszy raz widziałem ją w telewizji. Przez myśl mi nie przeszło, że drużyna mająca w składzie Pelego i Garrinchę może grać bez bramkarza. Po porażce Brazylii przerzuciłem sympatię na Portugalczyków z Eusebio. Kiedy w finale pierwszą bramkę strzelił Helmut Haller przyrzekłem sobie, że jeśli Niemcy wygrają, przez cały rok, na znak żałoby będę chodził w czarnej koszuli. Kiedy ma się siedemnaście lat różne głupie myśli chodzą po głowie. Uratował mnie Geoff Hurst. Anglia była synonimem i symbolem futbolu. Ja się z tym głęboko zgadzałem.
1974 - to, że Polska wystąpi na mistrzostwach świata, pokona po drodze Anglię, a ja to zobaczę na własne oczy, nie przychodziło mi do głowy. Nikt ze znajomych tego wcześniej nie przeżył. A kiedy wygrała z Brazylią, mój świat piłkarskich wartości się zawalił. Siódme niebo podczas finału zaczęło się w pierwszej minucie, po bramce z karnego dla Holandii. Skończyło się piekłem. Morze niemieckich flag na stadionie w Monachium i radość gospodarzy zrodziły egzystencjalne pytanie: czy ja się kiedyś doczekam porażki Niemców?
Czytaj także: Chorwackie lwy nie chcą wracać do klatki
1978 - cztery lata wcześniej byłem za Holandią, a teraz chciałem żeby pokonała ją Argentyna. Żadna junta mnie nie obchodziła tylko Mario Kempes, Osvaldo Ardiles i Leopoldo Jacinto Luque. Tym bardziej, że Holandia grała bez Johana Cruyffa.
1982 - Moja Brazylia, z Zico, Socratesem i Falcao powinna zostać mistrzem. Niestety, miała też Valdira Peresa w bramce i Serginho w ataku. W meczu z Włochami do przerwy przegrywała 1:2. Oglądanie drugiej połowy byłoby zbyt trudną próbą dla mojego systemu nerwowego. Chodziłem więc ulicami Ochoty, ale wszędzie były otwarte okna, ludzie się darli przed telewizorami, nie chciałem wiedzieć dlaczego. No i stało się: 3:2 dla Włochów. To drewno Paolo Rossi strzelił wszystkie trzy. Dobrze, że rozebrali stadion Sarria w Barcelonie, na którym doszło do tej katastrofy.