Próba usunięcia z komisji hazardowej polityków PiS Beaty Kempy i Zbigniewa Wassermanna wywołała sprzeciw zarówno PSL – koalicjanta Platformy – jak i opozycyjnego SLD.
"Dostaliśmy w zęby" – ten komentarz Jarosława Gowina dobrze oddaje szok w PO. Liderzy partii mieli nadzieję, że uda im się podzielić pozostałą część Sejmu, że ludowcy i postkomuniści poprą powrót do komisji posłanki Kempy, ale sprzeciwią się Wassermannowi. Tak się jednak nie stało.
Piątkowe głosowanie pokazało, że w obecnym Sejmie – choć na krótko – może zaistnieć inna większość od obecnej koalicji. Tę większość przez ostatnie tygodnie pracowicie budowała zresztą sama Platforma. Nie licząc się z nikim i traktując w brutalny sposób oponentów, wywołała obawy nawet wśród swoich politycznych partnerów. Próba narzucenia obyczaju, że to największa partia decyduje, którzy posłowie innych ugrupowań zasługują na zasiadanie w komisji, zaniepokoiła także ludowców i lewicę.
Czy ów cios "w zęby" może wywołać w PO jakąś refleksję? Czy Donald Tusk zdał sobie sprawę, że jego partia posunęła się za daleko? Premier po głosowaniu odegrał rolę dobrego cara, który zawsze chciał, aby w komisji pracowali Kempa i Wassermann. Zapomniał dodać, że jeszcze całkiem niedawno, tuż przed sylwestrem, obciążał posłów PiS za przepychanki w komisji hazardowej. Bardziej konsekwentny był szef Klubu PO Grzegorz Schetyna, powtarzając wytartą – ale nieprawdziwą – tezę, że posłowie PiS będą w komisji śledzić sprawę, w której są stroną.
Nie warto więc popadać w optymizm. Demonstracja Sejmu w obronie praw opozycji nie musi oznaczać, że teraz prace komisji ruszą z kopyta. Nic nie wskazuje na to, by platformerska "trójka hazardowa" (posłowie Sekuła, Neumann i Urbański) miała nagle przestać spychać śledztwo komisji na mieliznę. Bo Donald Tusk i jego partia po prostu afery hazardowej wyjaśnić nie chcą. I dzisiejsza porażka nic tu nie zmieni.