Wyjątkowe były wyroki wygłoszone w sobotę rano w Kairze. I wyjątkowa reakcja setek tysięcy Egipcjan, którzy jak w czasach ubiegłorocznej rewolucji wylegli na ulice. Na dożywocie zostali skazani: obalony w wyniku tej rewolucji prezydent Hosni Mubarak i jego szef MSW Habib al Adli, obaj za krwawą próbę powstrzymania buntu. W jej wyniku zginęło co najmniej 850 demonstrantów.
Wyrok jest wyjątkowy, bo żadnego obalonego arabskiego dyktatora nie spotkał taki los jak Mubaraka. Tunezyjski przywódca Ben Ali uciekł do Arabii Saudyjskiej, libijski, Kaddafi, został zamordowany, a jemeński, Saleh, wynegocjował sobie bezkarność. Właściwie Mubarak też mógł uciec, ale tego nie zrobił. I szybciej, niż mógł się spodziewać, został skazany.
Tłumy zebrane m.in. na znanym z rewolucji kairskim placu Tahrir zareagowały oburzeniem. Bo wielu Egipcjan uważa wyrok za niesprawiedliwy. Dla niektórych jedyną właściwą karą dla Mubaraka, odpowiedzialnego za śmierć „męczenników rewolucji", i szefa MSW, o którym mówiono, że odrywał się od modlitwy, by wziąć udział w torturowaniu przeciwników politycznych, byłaby kara śmierci.
Ale ważniejsze od wysokości kary dla 84-letniego Mubaraka, który i tak stał się trupem politycznym, jest uniewinnienie innych oskarżonych o udział w krwawym tłumieniu rewolucji – kilku szefów policji. Oraz podobne potraktowanie oskarżanych o korupcję – w tym samego Mubaraka oraz jego synów.
Główny przekaz, jaki płynie z sobotniego wyroku, jest taki: na skazaniu Mubaraka i jego znienawidzonego ministra ma się skończyć. A rozliczenia korupcji nie są w ogóle przewidziane.