Jej projekt trafił nieoczekiwanie w czwartek pod głosowanie. Zaskakujący jest ten pośpiech, bo niedawno Mursi przedłużył termin prac nad ustawą zasadniczą do lutego. Pewnie wydaje mu się, że powstrzyma w ten sposób nastroje rewolucyjne w kraju. I wyprzedzi ruch przeciwnika. Egipcjanie, ci, którzy inaczej wyobrażali sobie życie po ubiegłorocznej rewolucji i obaleniu dyktatora, znowu wyszli na ulice. Zareagowali tak, gdy tydzień temu wywodzący się z Bractwa Muzułmańskiego prezydent nadał sobie uprawnienia równe monarchom.
Teraz Bracia i jeszcze radykalniejsi islamiści poprą projekt, który skroili zgodnie z ich wyobrażeniami o Egipcie. W zgromadzeniu konstytucyjnym są bowiem tylko oni, wycofali się wszyscy liberałowie, lewicowcy i chrześcijanie. Nie chodzi nawet o to, że będzie to konstytucja podkreślająca muzułmański charakter kraju. Przecież poprzednia – z czasów obalonego w lutym 2011 r. Hosniego Mubaraka – uznawała islam za religię państwową, a szarijat za podstawę prawodawstwa.
Chodzi o to, że z trzech ważnych sił liczących się ostatnio w Egipcie – prezydent, armia i sędziowie – zostanie tylko ta pierwsza, wsparta przez rząd i parlament. A wszystko to jest w rękach islamistów, co niektórych komentatorów skłoniło do snucia porównań z Iranem. Na razie przesadzonych, zwłaszcza w sprawach międzynarodowych.
Projekt konstytucji najprawdopodobniej będzie poddany pod referendum – również bardzo szybko. Mursi liczy na to, że w czasie niepokojów społecznych islamistyczny elektorat się zmobilizuje. I potwierdzi, że ma on władzę dzięki woli Boga i dwóch trzecich Egipcjan (tyle rok temu partie islamistyczne zdobyły w wyborach parlamentarnych).
Wygląda to jak próba zadania ostatniego ciosu w wojnie między zwolennikami dwóch skrajnych wizji Egiptu. To się może Mursiemu nie udać. Dolewa właśnie oliwy do rewolucyjnego ognia. Druga strona jest świadoma, w jakim momencie znajduje się kraj. Zapowiadane masowe protesty mogą się wymknąć spod kontroli.