Choć trudno powiedzieć, że była to niespodzianka, to tzw. "afera Snowdena" i informacje o tym, jak rząd USA szpieguje swoich (i nieswoich) obywateli sprawiła, że społeczeństwo uświadomiło sobie skalę (totalną) tego, jak głęboko w życie każdego z nas może sięgać państwo. I choć najwięcej uwagi poświęca się ostatnio temu, czy sprawca przecieku jest chińskim agentem czy tylko "pożytecznym idiotą", to nie brakuje jednak ważnych głosów w debacie nad odwiecznym dylematem: bezpieczeństwo czy wolność. Problem w bardzo trafny sposób opisuje publicysta Wall Street Journal Al Lewis. Lewis zauważa, że w broniąc się przed terroryzmem, zachód doprowadził do jego zwycięstwa.
Oto jak naprawdę działa terroryzm: morduje się ludzi na oczach telewidzów i obserwuje, jak naród, który chlubi się wolnością, sam się potem zniewala.
Służby na lotniskach zaczynają obmacywać nasze miejsca intymne i skanować nas urządzeniami, które widzą przez ubrania. Kamery monitoringu pojawiają się na każdym kroku. Tajniacy w Waszyngtonie instalują ogromny program inwigilacji w internecie i otrzymują tajne pozwolenia, by sprawdzać billingi wszystkich obywateli. Raz rozpoczęty proces nie może być już zatrzymany.
- pisze Lewis. I przypomina słowa prezydenta Obamy, który przed wyborami chętnie deklarował swoje liberalne skłonności, które po objęciu władzy dziwnie mu przeszły.
W 2007 roku, kandydat Barack Obama zwracał się przeciwko "fałszywemu wyborowi między wolnościami, które kochamy, a bezpieczeństwem, które zapewniamy" (...) Czy prezydent Obama wie coś, czego nie wiedział Senator Obama? A może do korozji praw obywatelskich doszło samoistnie, niezależnie od żadnego wybranego lidera.