Z tym, że najpopularniejszy polski serial historyczny ostatnich lat jest fikcją, a życie Blicharskiego - jak najbardziej prawdziwe. Ale też nadaje się na scenariusz filmowy, a może nawet kilka, bo wątków w nim co niemiara - dramatycznych, sensacyjnych, a nawet romantycznych.
Urodzony w 1918 roku w Tarnopolu Blicharski dorasta wraz z wolną Polską. Jest świadkiem jej triumfów, a później klęski. W 1940 roku przedziera się do Francji do tworzącego się tam wojska polskiego. Zostaje schwytany przez NKWD i jako "wróg ludu" zesłany do łagru w Workucie. Wycieńczony głodowymi racjami żywnościowymi i pracą ponad siły choruje na szkorbut, tyfus i kurzą ślepotę. Z ZSRR wychodzi z armią Andersa. Trafia do Anglii do dywizjonu 300. Jest bombardierem, lata nad Niemcami. W lutym 1945 r. bombarduje Drezno. „13 marca polecieliśmy na pełną zabytków średniowiecznych Norymbergę. Po Warszawie, Rotterdamie i Coventry nie miałem żadnych zahamowań w chwili zwalniania przycisku powodującego zwolnienie bomb nad tym celem" - pisze twardo. Podobna twardość w tonie pojawia się u niego, gdy wspomina dzień, w którym dowiedział się o ustaleniach konferencji jałtańskiej. Wtedy zdał sobie sprawę, że do Tarnopola już nie wróci.
Po wojnie pracuje w Argentynie i Urugwaju. Do Polski wraca w 1956 r. - z miłości do dziewczyny, która czekała na niego 16 lat.
W książce Blicharski w tym miejscu stawia kropkę. Ale jest ciąg dalszy - wywiad, jakiego udzielił kilka lat temu „Rz". Zderzenie z PRL okazało się dla niego bardziej bolesne niż mógł przypuszczać. „Choć mówiliśmy tym samym językiem, to byli inni ludzie. Przedstawiciele innego narodu"- mówił. Dla niego takie pojęcia jak: prawda czy fałsz, wierność czy zdrada, honor czy niegodziwość niosły konkretną treść. Wybór między nimi powodował określone konsekwencje – w PRL można było starać się żyć najlepiej jak się da, ale też się ześwinić. Zdzisław Blicharski czy Witold Kieżun starali się utrzymać pion.
To naprawdę byli inni ludzie. Z innej - lepszej - cywilizacji.