Rankiem Dnia Wszystkich Świętych tego roku na grobie Juliusza Osterwy tlił się jeszcze samotny znicz zapalony poprzedniego wieczoru. Ode mnie.
Cmentarz na tajemniczym wzgórzu krakowskiego Salwatora od lat nie zwiększa liczby kwater. Mimo to, wciąż odwiedzają go tłumy i oblepiają kramy funebralnego biznesu. Jak wieki temu, handluje się tu również krakowskim, tureckim miodkiem w celofanowych tutkach. Ekskluzywny salon Salwatorskiego Cmentarza staje się także sceną celebrytów, frymarczących osobistą sławą. Z poświęceniem, acz jakże zaszczytnie, zbierają oni cudze pieniądze.
Wracałam w dół aleją starych drzew ku osiadłemu na brzegu Wisły klasztorowi norbertanek.
Na grobie Juliusza Osterwy ktoś położył cieniutki wianuszek z sośniny o średnicy około dwudziestu centymetrów, bez jednego kwiatka. Za dychę, góra kilkanaście złotych. Może upleciony samodzielnie przez jakąś wierną duszę. Wyciągnąwszy wciśnięty weń kawałek fioletowej wstążki ujrzałam na niej złocony napis i jęknęłam ze zdumienia. Była to kokardka z zapasów ZASP -u z dedykacją na wypadek odejścia drogich kolegów. Dar Związku Artystów Scen Polskich. I choć tym razem zastałam grób Osterwy w lepszym niż zwykle stanie, to mimo wszystko, kolejny raz opuszczałam salwatorskie wzgórze jak żałosny wygnaniec. Jak Lot uchodzący z miasta zagłady.
Nade mną unosiło się widmo ludzika, skrywającego czaszkę w wełnianej czapeczce, zastygłego w geście uniesionej ręki z palcem wskazującym i symbolicznym. „Won!"-rozkazywał w mojej pamięci ludzik ze sceny narodowego teatru rzuconego mu na zatracenie. W skandaliczny pacht. Symboliczna karykaturalność jego postaci i prostactwo gestu nie zmieniają faktu, że to jego jest na wierzchu. Nawet najgorszy, oprotestowany, antykulturowy spektakl „Do Damaszku" idzie z jego woli nadal, a w nagrodę za pohańbienie tradycji narodowego teatru i upadek jego wysokiej kultury państwo obsypuje teatr i podległych mu wyrobników apanażami i laurami. To naturalne, że nikogo z obwołujących się tego typu artystami nie obchodzi grób Juliusza Osterwy.