W ponad 2,5 tysiącu gmin Polacy już po raz siódmy wybrali nowe władze. W dużej części – szczególnie mniejszych miejscowości do 20 tys. mieszkańców – niewiele się zmieniło. Ci sami wójtowie bądź burmistrzowie będą rządzili kolejną kadencję, a rady gmin przeszły jedynie delikatny lifting.
Na samorządowej mapie Polski bez trudu da się znaleźć takie miejsca, w których rządzący nie mają właściwie żadnej konkurencji, bo rady zdominowali przedstawiciele jednej opcji. W tych miejscowościach wójt jest właściwie udzielnym księciem. Rządy sprawuje otoczony dworem posłusznych radnych i urzędników.
Kilka dni temu prof. Jerzy Stępień, współtwórca reformy samorządowej, stwierdził, że w Polsce nie można mówić o jakimkolwiek samorządzie. Jego zdaniem zachodnioeuropejski standard cywilizacyjny fundamentu demokracji Polacy zamienili w samodzierżawie. To doprowadziło do nepotyzmu, stworzyło w gminach wiele wzajemnie powiązanych układów, które nie są zainteresowane zmianą. A dużą część społeczeństwa zniechęciło do jakiegokolwiek zaangażowania się w działalność samorządu, bo przecież i tak będzie, jak było.
Inny z twórców reformy samorządu, prof. Jerzy Regulski, na łamach „Rzeczpospolitej" zauważył zaś, że w gminach zakłócona została zasada podziału władzy na ustawodawczą i wykonawczą, bo znalazła się ona w tych samych rękach. Czyich? Oczywiście wójta.
Obaj profesorowie, popierani dziś także przez licznych polityków, wskazują, że winę za to w dużej mierze ponosi wprowadzona w wyborach w 2002 roku zasada bezpośredniego wyboru wójta bądź burmistrza. Wybrani wówczas włodarze uniezależnili się od rad, które straciły nad nimi kontrolę.