Było jak w dowcipie o samochodach rozdawanych na placu Czerwonym w Moskwie.
W środę w mediach pojawiła się informacja, że prawie dwa lata temu Sikorski wyprawił w pałacyku MON w Helenowie urodziny za 200 tys. zł z budżetu resortu obrony. Potem okazało się, że zgadza się tylko pałacyk, bo impreza kosztowała 14 tys. zł, a Sikorski zapłacił z własnej kieszeni. Te chybione zarzuty pomogą Sikorskiemu wykaraskać się z poważniejszych zarzutów – że pobierał z Sejmu samochodowe ryczałty, mimo że jako szef MSZ miał całodobową ochronę BOR z limuzyną. Podstawowego problemu to jednak nie zmienia – Sikorski wciąż uważa, że nic się nie stało. A to znaczy, że prędzej czy później znów usłyszymy o jego słabości do wygodnego życia za publiczne pieniądze.
Sikorski – o czym mówi otwarcie swoim współpracownikom – uważa swą rynkową wartość za wyjątkowo wysoką. I jest przekonany, że pracując dla polskiego państwa, po prostu się poświęca i finansowo na tym traci. Dlatego też tak często stara to sobie rekompensować, czego dowodem wystawne kolacje na koszt podatników uwiecznione na taśmach afery podsłuchowej czy też sięgające kilkudziesięciu tysięcy złotych ryczałty na podróże prywatnym samochodem.
Wygląda na to, że Sikorski – jak część byłych i obecnych członków rządu – traktuje sejmowe pieniądze na podróże prywatnym autem jako swoisty dodatek należny za sam fakt zasiadania w parlamencie.
Przy wszystkich różnicach jest jednak podobieństwo do bohaterów „afery madryckiej" – Adama Hofmana, Mariusza A. Kamińskiego oraz Adama Rogackiego. Oni pakowali do swych prywatnych kieszeni nadwyżkę między kosztami przelotów wyliczanych przez Sejm na podstawie cen w normalnych liniach a biletami tanich przewoźników, z których korzystali. W dodatku podpisywali oświadczenia, że do przejazdu wykorzystują swoje auta, co było nieprawdą. W środę po raz pierwszy od zdemaskowania trzej przyjaciele wystąpili publicznie i bronili się przed zarzutem oszustwa. Sięgając po spis sejmowych procedur, dowodzili, że inaczej nie mogli. Otóż mogli. Wystarczyło latać, korzystając z biletów sejmowych. Tyle że wówczas nie byłoby „górki", która była ich osobistym dodatkiem do nazbyt skromnych sejmowych uposażeń.