Po pierwsze te negocjacje i tak nie doprowadzą do członkostwa w Unii Europejskiej. Jest zbyt wielu przeciwnych temu krajów we wspólnocie, i to nie od dzisiaj, by to było możliwe. Od kraju numer 2, czyli Francji, poczynając, a na mniejszej Austrii kończąc.
Po drugie rozmowy trwają ponad pół wieku. Zmęczyły Europejczyków (co mniej ważne) i Turków (ważniejsze). W Turcji zniechęcenie do Unii, która "nas i tak nie chce", było odczuwane już zanim Erdogan został nowym sułtanem. Udzielało się nie tylko islamistom, mniej lub bardziej umiarkowanym, ale i zwolennikom kemalizmu, świeckim liberałom.
Po trzecie przez tyle lat Europa przestała być dla Turcji tak atrakcyjna jak niegdyś. Przede wszystkim gospodarczo (choć cywilizacyjnie pewnie również). PKB przypadające na jednego Turka jest w tej chwili wyższe niż w najbiedniejszym kraju UE - czyli Bułgarii. Oczywiście są kraje, do których Turcji daleko, ale ona ma dynamikę, której bogaty Zachód może pozazdrościć.
Najlepiej porównać wskaźniki Turcji i jej sąsiada, tradycyjnego wroga, Grecji. Gdy Grecja została w 1981 roku wpuszczona do wspólnoty europejskiej, miała cztery razy większe PKB per capita niż Turcja. Teraz różnica jest mniej niż dwukrotna. Mimo że to w Turcji nastąpił w tym czasie wielki przyrost ludności.
Po czwarte - w czasie kryzysu imigracyjnego i zagrożenia terrorystycznego (islamistycznego) to Turcja jest ważniejsza dla Unii Europejskiej niż UE dla Turcji. Groźba wpuszczenia na bałkański szlak miliona imigrantów, wśród których będą wysłannicy tzw. Państwa Islamskiego - to wielki atut Erdogana. Może zmiękczy część europosłów, a nawet jak nie, to głosem PE nie przejmą się prawdziwi gracze unijni.