Można mieć spore wątpliwości, czy traktat lizboński uporządkuje wewnętrzną strukturę Unii Europejskiej i sposób jej działania. Jest to bowiem dokument zbyt obszerny i niespójny, by określić jej fundamentalne zasady. Traktat został zawarty jako efekt kompromisu kilku silnych lobby w łonie konwentu, który przygotowywał projekt konstytucji europejskiej – dziś przetworzony na traktat. Towarzyszy mu obszerny traktat o funkcjonowaniu UE, a uzupełniają liczne protokoły i deklaracje. Zatem, dokument, który miał porządkować prawno-kompetencyjny chaos w Unii, generuje jego kolejną odsłonę.
Celem traktatu jest pogłębienie integracji UE. Tylko czy model odgórnej, prawniczo-urzędniczej unifikacji Europy jest właściwą metodą do realizacji tego celu?
Stany Zjednoczone są jednym krajem z jednym narodem. Poszczególne stany mają jednak odmienne prawa i jakoś im to w funkcjonowaniu we wspólnym państwie nie przeszkadza.
Natomiast w Unii mnożącej wszelkiego typu regulacje wciąż mamy do czynienia z blokowaniem wspólnego rynku – choćby w dziedzinie pracy, w rolnictwie czy energetyce. I to są realne przeszkody dla tworzenia się – w sposób naturalny – Wspólnoty Europejskiej. Nie pozwalają one na przenikanie się i zawiązywanie relacji oraz interesów indywidualnych i zbiorowych, które budują coraz mocniejsze więzy wewnątrz zbiorowości i nadają jej charakter całości. Zamiast tego od jakiegoś czasu twórcy UE stosują metody inżynierii społecznej, to znaczy odgórnego kształtowania procesów społecznych, w których ludzie są jedynie tworzywem.
Traktat lizboński jest wyposażony w „Deklarację praw podstawowych”, dokument nieomal horrendalny w pomieszaniu rozmaitych porządków i hierarchii znaczeń, ale jednoznacznie wskazujący ideologiczny cel, który przyświecał twórcom projektu konstytucji. Jest to próba ustawowego kształtowania ustroju Europy w kierunku lewicowo-liberalnego systemu, innymi słowy – próba stworzenia z Unii państwa opiekuńczego, które będzie „emancypowało” Europejczyków z ich tradycyjnej kultury.