Polska armia na posyłki

Ściąganie za wszelką cenę amerykańskich instalacji antyrakietowych i żołnierzy do Redzikowa to wotum nieufności wobec polskiej armii – pisze Artur Bilski, komandor rezerwy, ekspert w dziedzinie wojskowości

Aktualizacja: 27.04.2009 09:27 Publikacja: 27.04.2009 01:26

Polska armia na posyłki

Foto: Fotorzepa

Red

Polska polityka bezpieczeństwa sprowadza się do forsowania za wszelką cenę sojuszu z USA. Apogeum tej koncepcji to budowa tarczy antyrakietowej, która jest próbą przerzucenia odpowiedzialności za obronę Polski na Waszyngton. Nasze wojsko wypełnia w tych założeniach rolę „chłopców na posyłki” i nie jest traktowane poważnie przez polityków jako siła zdolna obronić kraj. Dlatego rozpada się na naszych oczach.

W dziesiątą rocznicę naszego przystąpienia do NATO, jak na ironię, napływa cała masa złych wieści. – Polska armia znajduje się w stanie głębokiego kryzysu – informuje minister Bogdan Klich. Ludwik Dorn, członek Sejmowej Komisji Obrony, posuwa się jeszcze dalej i mówi o stanie zapaści w siłach zbrojnych („Siły zbrojne – stan zapaści” „Rzeczpospolita” z 26.02.2009 r.).

Jakby tego było mało, z okolic Kancelarii Prezydenta pada zaskakujące pytanie o przeznaczenie sił zbrojnych. Odpowiedzi domaga się nie kto inny, tylko były minister MON i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło! – Trzeba odpowiedzieć na pytanie, do jakich celów potrzebujemy armii? – pyta minister cytowany w materiale „Polityki” „Manewry budżetowe” z 14 lutego 2009 r. Sprawdzić, co tak naprawdę wojsko ma i co z tego, co ma, jeszcze działa. Czego nie ma, a co by mu się przydało. Bez tego trudno cokolwiek budować – oznajmia.

Wypowiedź ta byłaby z pewnością uprawniona 18 lat temu, kiedy rozwiązywano Układ Warszawski, ale nie teraz, kiedy powinniśmy mieć już klarowną doktrynę i sprawną machinę wojskową. Zrozumiały zatem staje się pośpiech, z jakim podpisywano umowę z USA o budowie tarczy antyrakietowej. Ściąganie za wszelką cenę amerykańskich instalacji antyrakietowych i żołnierzy do Redzikowa to oczywiste wotum nieufności wobec polskiej armii.

[srodtytul]Biurokratyczne manewry[/srodtytul]

Dlatego zmiany w wojsku od momentu uznania USA za głównego gwaranta naszego bezpieczeństwa kształtowane są przez dwa mechanizmy: umacnianie pozycji wysokiego aparatu biurokratycznego armii i potrzeby polityczno-wojskowe naszego amerykańskiego protektora. Ostatnie próby zmian polegające na przenoszeniu dowództw rodzajów sił zbrojnych z Warszawy na przykład do Wrocławia czy Poznania lub Krakowa, czy też próba utworzenia nowej funkcji szefa obrony są już kolejnymi objawami działania tego mechanizmu.

Powodem zmian zaproponowanych przez ministra Klicha nie jest bowiem chęć ulepszenia struktury dowodzenia wojskami, ta bowiem nie potrzebuje dwóch rywalizujących ze sobą ośrodków władzy w postaci szefa sztabu i szefa obrony, a spełnienie ambicji wojskowej biurokracji. Trudno również zliczyć, ile razy na przestrzeni ostatnich lat w Sztabie Generalnym i MON ogłaszano plany modernizacji SZ, które kończyły się fiaskiem, zmieniano biura na departamenty i zarządy, tudzież tworzono zupełnie nowe wymyślne struktury po to tylko, by określona osoba mogła dostać gwiazdkę, dwie lub trzy na generalskich pagonach.

Ostatnio znowu minister Klich ogłosił kolejny „rewolucyjny” program zmian w armii na lata 2009 – 2018, który nie dość, że „ubogaci” armię o masę nowego sprzętu, to jeszcze zaoszczędzi 8 mld zł. Minister Szczygło, dzień po ogłoszeniu przez Klicha tego programu, ogłosił go jako „niekonstytucyjny”, bo nie był konsultowany z prezydentem.

O ile ignorancję cywilów w sprawach wojska można jakoś wytłumaczyć, o tyle braku pomysłów na wojsko w samym wojsku nie można usprawiedliwić tylko cywilną kontrolą nad armią i nakazem trzymania gęby na kłódkę.

No cóż, generalicja, obciążona balastem funkcjonowania w Układzie Warszawskim, musiała w ciągu ostatniego czasu uwiarygodnić się i uzasadnić swoją przydatność, by mieć możliwości dopasowania struktury do własnych ambicji. Dlatego nastąpił bezkrytyczny i bezrefleksyjny zwrot w kierunku amerykańskim, który w gruncie rzeczy jest mentalnym powielaniem wzorców rodem z Układu Warszawskiego.

Oczywiście armia polska w tamtych ideologicznych i historycznych uwarunkowaniach nie miała innego wyjścia. Teraz jednak ma i nie musi „uciekać od wolności” i odpowiedzialności za bezpieczeństwo kraju. Wojsko dzisiaj nie jest zakute w ideologiczny pancerz, a mimo to nie jest ani mentalnie, ani intelektualnie przygotowane, by wydać ze swoich szeregów wielkiego formatu wizjonerów, którzy zdołaliby uczynić z armii realne narzędzie obrony. Postawiono za to na uległych biurokratów, którzy po prostu konserwują pewien mentalny i intelektualny zaścianek.

[srodtytul]Misje – fakty i mity[/srodtytul]

W zamian za wpływ na kształtowanie tej struktury wysoka biurokracja wojskowa generuje z olbrzymim wysiłkiem finansowym i organizacyjnym, niewielkie – z wojskowego punktu widzenia – kontyngenty na potrzeby misji, które mają umocnić nasz sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. W rzeczywistości jednak polska armia jako „go boy” (chłopiec na posyłki) uczestniczy w realizacji globalnych interesów Stanów Zjednoczonych. Zakup starych, 40-letnich samolotów transportowych Hercules doskonale wpisuje się w tę koncepcję.

W zamian jednak ma niewiele albo nic. Długo by mówić o wizjach, jakie roztaczali politycy przed polskimi wyborcami, byle tylko uzasadnić nasz udział w wojnie w Iraku, poczynając od dostępu do pól naftowych poprzez wizy, a skończywszy na dozbrojeniu armii w nowoczesne i darmowe uzbrojenie amerykańskie. Czy cokolwiek się z tego ziściło?

Waszyngton chłodzi nasze zaloty na każdym kroku. Nie kwapi się z żadnymi gwarancjami bezpieczeństwa dla Warszawy ani nie chce nas wesprzeć nowoczesnym sprzętem. Wygląda na to, że projekt budowy tarczy upadnie. Niedawno zszokowani przedstawiciele MON usłyszeli od Waszyngtonu, że cena jednej baterii rakiet Patriot dla Polski wynosi 1 mld dolarów. Inni sojusznicy USA kupowali te same baterie za 1/3 tej ceny – twierdzi członek Sejmowej Komisji Obrony Ludwik Dorn.

[wyimek]Nasze uczestnictwo w misjach pod flagą USA czy NATO spowodowało, iż zdolność sił zbrojnych do obrony Polski w przypadku nagłego zagrożenia jest dziś minimalna[/wyimek]

Koszty naszego udziału w misjach irackiej i afgańskiej to grube miliardy złotych, nie licząc zużytego i pozostawionego tam sprzętu. Cała zaś amerykańska pomoc wojskowa dla Polski w 2009 r. wyniesie zaledwie 47 mln dolarów. Paradoksalnie więcej uzbrojenia dostaliśmy dotychczas od... Niemców. Mowa tutaj o 128 nowoczesnych czołgach Leopard z całym zapleczem logistycznym. Płakać się również chce, kiedy minister Klich oznajmia, że porozumienie z USA o współpracy sił specjalnych i przedłużenie umowy na używanie przez Polaków w Afganistanie 30 wozów Cougar, które chronią przed minami, to „historyczny przełom” w relacjach z Waszyngtonem.

Potwierdzają się zatem boleśnie prawdziwe słowa Zbigniewa Brzezińskiego, że dla USA nigdy nie będziemy pierwszoplanowym sojusznikiem. Trzeba to w końcu przyjąć do wiadomości. Czepianie się zaś przez Polskę amerykańskiej spódnicy może nie wystarczyć, by zapewnić nam spokój, o czym boleśnie przekonali się Gruzini, którzy przeliczyli się, oczekując na pomoc z Waszyngtonu, gdy nie byli w stanie samodzielnie odeprzeć rosyjskiej inwazji.

W tej sytuacji rewelacje analityków rosyjskich z kwartalnika „Moscow Defence Brief”, że nasze wojsko mogłoby być dla Rosjan równorzędnym partnerem, należy między bajki włożyć. Tym bardziej że Rosjanie – jak ogłosił prezydent Dmitrij Miedwiediew – zamierzają zwiększyć wydatki na zakupy nowego uzbrojenia o 140 mld dolarów.

[srodtytul]Sikorski na bujaku[/srodtytul]

Nasze uczestnictwo w misjach pod flagą USA czy NATO, mimo chwytliwej i banalnej już nieco retoryki (walka z terroryzmem) i rzeczywistych korzyści (wyszkolenie żołnierzy, testowanie sprzętu itp.), w końcowym efekcie jednak nie wzmacnia, a osłabia potencjał armii. Odbywa się bowiem poprzez nadmierny drenaż środków finansowych i sprzętu, z którego „ograbiane” są jednostki w całym kraju. Sytuacja ta sprawiła, że zdolność sił zbrojnych do obrony kraju w przypadku nagłego zagrożenia jest teraz minimalna.

Nasze Wybrzeże pozostaje praktycznie bezbronne, ponieważ Marynarka Wojenna kurczy się i starzeje w zastraszającym tempie. Nie wzmocniły jej dwie starusieńkie i rozpadające się amerykańskie fregaty. Nie inaczej jest z wojskami lądowymi (ogołoconymi ze sprzętu). Brak śmigłowców bojowych i lotnictwa transportowego jest ciągle dramatyczny.

Potwierdzeniem stanu przedzawałowego w wojsku była informacja, że MON nie stać na przetransportowanie 400 żołnierzy wraz ze sprzętem z misji Unii Europejskiej w Czadzie z powrotem do Polski. Minister Klich kreatywnie „podpiął” więc cały kontyngent pod ONZ, zadeklarował odsprzedanie sprzętu organizacji. Jak widać, doraźność działania to element charakterystyczny polityki wobec polskiej armii, która buja się niczym fotel raz w jedną, raz w drugą „misyjną” skrajność.

Winę za taki stan rzeczy ponoszą jednak wszyscy, którzy od lat nie potrafią z żelazną konsekwencją wcielić w życie spójnej wizji reform w siłach zbrojnych, uczynić z niej sprawnej maszyny do odstraszania potencjalnych agresorów i jednocześnie elementu stabilizującego w regionie. Podobnie jak Szwecja, która mimo swej neutralności i nieobecności w NATO, posiada znaczący potencjał wojskowy i na obszarze Morza Bałtyckiego jest liczącą się siłą. Tam jednak mechanizmem kształtującym doktrynę, która narzuca z kolei uzbrojenie armii, jest bezpieczeństwo i interes Szwecji.

By zapewnić siłom zbrojnym właściwe miejsce w polityce bezpieczeństwa państwa, doktryna musi opierać się na czterech „nogach”, jak solidny fotel, na którym można wygodnie siedzieć i prowadzić bezpiecznie rozmowy. Te nogi to przede wszystkim silna i sprawna organizacyjnie armia jako czynnik odstraszający, obecność w

NATO z akcentem na umocnienie art. 5 w strefie euroatlantyckiej, mocne zakotwiczenie w Unii Europejskiej i budowa europejskiej armii, a dopiero na końcu sojusz ze Stanami Zjednoczonymi.

Pomysł na bezpieczeństwo Polski bardziej przypomina dzisiaj jednak fotel bujany. Kołyszemy na nim polskich podatników poirytowanych już słuchaniem opowieści o strategicznym sojuszu z USA. Teraz, po wyborze Andersa Rasmussena na szefa NATO, może się w nim również pobujać minister Sikorski.

[i]Autor, komandor porucznik rezerwy, jest absolwentem Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni, a także Wydziału Bezpieczeństwa Międzynarodowego Naval Postgraduate School w Monterey w Kalifornii, USA. W latach 1996 – 1998 służył w sztabie Nordycko--Polskiej Brygady w Bośni i Hercegowinie. Był oficerem Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił NATO w Europie i Wielonarodowego Korpusu NATO Północny Wschód w Szczecinie. Obecnie niezależny analityk ds. bezpieczeństwa. Opublikował zbiór reportaży „Widok na Sarajewo” o udziale polskich żołnierzy w pierwszej misji pokojowej NATO na Bałkanach[/i]

Polska polityka bezpieczeństwa sprowadza się do forsowania za wszelką cenę sojuszu z USA. Apogeum tej koncepcji to budowa tarczy antyrakietowej, która jest próbą przerzucenia odpowiedzialności za obronę Polski na Waszyngton. Nasze wojsko wypełnia w tych założeniach rolę „chłopców na posyłki” i nie jest traktowane poważnie przez polityków jako siła zdolna obronić kraj. Dlatego rozpada się na naszych oczach.

W dziesiątą rocznicę naszego przystąpienia do NATO, jak na ironię, napływa cała masa złych wieści. – Polska armia znajduje się w stanie głębokiego kryzysu – informuje minister Bogdan Klich. Ludwik Dorn, członek Sejmowej Komisji Obrony, posuwa się jeszcze dalej i mówi o stanie zapaści w siłach zbrojnych („Siły zbrojne – stan zapaści” „Rzeczpospolita” z 26.02.2009 r.).

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości