Polska polityka bezpieczeństwa sprowadza się do forsowania za wszelką cenę sojuszu z USA. Apogeum tej koncepcji to budowa tarczy antyrakietowej, która jest próbą przerzucenia odpowiedzialności za obronę Polski na Waszyngton. Nasze wojsko wypełnia w tych założeniach rolę „chłopców na posyłki” i nie jest traktowane poważnie przez polityków jako siła zdolna obronić kraj. Dlatego rozpada się na naszych oczach.
W dziesiątą rocznicę naszego przystąpienia do NATO, jak na ironię, napływa cała masa złych wieści. – Polska armia znajduje się w stanie głębokiego kryzysu – informuje minister Bogdan Klich. Ludwik Dorn, członek Sejmowej Komisji Obrony, posuwa się jeszcze dalej i mówi o stanie zapaści w siłach zbrojnych („Siły zbrojne – stan zapaści” „Rzeczpospolita” z 26.02.2009 r.).
Jakby tego było mało, z okolic Kancelarii Prezydenta pada zaskakujące pytanie o przeznaczenie sił zbrojnych. Odpowiedzi domaga się nie kto inny, tylko były minister MON i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło! – Trzeba odpowiedzieć na pytanie, do jakich celów potrzebujemy armii? – pyta minister cytowany w materiale „Polityki” „Manewry budżetowe” z 14 lutego 2009 r. Sprawdzić, co tak naprawdę wojsko ma i co z tego, co ma, jeszcze działa. Czego nie ma, a co by mu się przydało. Bez tego trudno cokolwiek budować – oznajmia.
Wypowiedź ta byłaby z pewnością uprawniona 18 lat temu, kiedy rozwiązywano Układ Warszawski, ale nie teraz, kiedy powinniśmy mieć już klarowną doktrynę i sprawną machinę wojskową. Zrozumiały zatem staje się pośpiech, z jakim podpisywano umowę z USA o budowie tarczy antyrakietowej. Ściąganie za wszelką cenę amerykańskich instalacji antyrakietowych i żołnierzy do Redzikowa to oczywiste wotum nieufności wobec polskiej armii.
[srodtytul]Biurokratyczne manewry[/srodtytul]