Rok temu, 4 stycznia 2011 r. od ran odniesionych w płomieniach zmarł Mohamed Buazizi, obwoźny sprzedawca warzyw z oddalonego od turystycznych szlaków tunezyjskiego Sidi Buzid. Dziesięć dni później w Tunezji nie było już wiecznego jak się wydawało dyktatora Zinedina al Abidina Ben Alego. Zmiotła go ze sceny politycznej rewolucja, którą wywołał Buazizi, dziś jej symbol. Buazizi jest męczennikiem, bohaterem narodowym, jego podobizna jest na tunezyjskim znaczku pocztowym, w wielu miejscach na świecie są jego pomniki, ulice i place jego imienia. Pośmiertnie dostał nagrody, w tym Sacharowa od Parlamentu Europejskiego, i tytuł człowieka roku od czołowego brytyjskiego dziennika.
Symbolem stał się szybko, jak przystało na świat Internetu i filmów z komórek. Szybko też zaczęły się pojawiać wątpliwości co do jego wizerunku, którym towarzyszą wątpliwości co do samej rewolucji. Na pewno nie był studentem, a tym bardziej bezrobotnym absolwentem uczelni, jak na początku głoszono. Z tym wizerunkiem utożsamiły się tysiące studentów i pozbawionych szans na przynoszące satysfakcję zatrudnienie wykształconych Tunezyjczyków, którzy byli główną siłą rewolucji. Nie jest też pewne, czy bez powodu został spoliczkowany przez policjantkę. Pojawiły się nawet plotki, że nie dokonał samospalenia, lecz markował je, polewając się łatwopalną substancją, a do podpalenia doszło przypadkowo, od papierosa.
Faktem jest obalenie dyktatora, ale i ono mogło być wynikiem zamachu pałacowego, a nie wyłącznie buntu Tunezyjczyków. Przecież dzień przed upadkiem Ben Ali zapowiedział wprowadzenie demokracji i zniesienie cenzury. Rządzący obecnie Tunezją umiarkowani islamiści z partii Nahda wraz z centrolewicowymi koalicjantami za ważniejszą datę uważają 17 grudnia, gdy zapłonął Buazizi, niż 14 stycznia, gdy Ben Ali uciekł do Arabii Saudyjskiej. Ważniejsza jest dla nich iskra do rewolucji niż upadek dyktatora.
Przez rok Tunezja przeszła szybko przez przedszkole demokracji, jest już po wyborach do tymczasowego parlamentu i ma wyłonionego przez ten parlament prezydenta z ugrupowania laickiego, byłego obrońcę praw człowieka. Nahda nie pokazała groźnego fundamentalistycznego oblicza, w tej roli występuje niezalegalizowana na razie partia radykalnych, antyliberalnych i antyzachodnich salafitów. Nahda zezwoliła nawet w stolicy na szaleństwa sylwestrowe, włącznie ze wznoszeniem toastów alkoholem, choć i ta uroczystość, i trunki są obce kulturze islamskiej. Uchodzi za ugrupowanie pragmatyczne. Nie może sobie na razie pozwolić na uderzenie w świeckie elity dużych miast, bo za rok (czy później, bo terminy nie są znane) czekają ją następne wybory, już do nietymczasowego parlamentu. Musi sobie poradzić z rozbudzonymi apetytami Tunezyjczyków na lepsze życie. A to nie będzie łatwe.
Walka o poprawę sytuacji gospodarczej zbliża porewolucyjną Tunezję do problemów Zachodu. Rządzący muszą się tam wykazać tak samo jak w Europie i Ameryce, bo czekają ich wybory. Tunezyjskie laboratorium arabskiej demokracji pracuje, a jego symbolem nadal jest Buazizi. Na razie nic nie wskazuje na to, by Tunezyjczycy zrezygnowali z kontroli władzy, by mieli się zgodzić na nową dyktaturę, tym razem islamistyczną. A na małą Tunezję patrzy cały zrewoltowany świat arabski.