Przestrzeganie porządku publicznego można bowiem zapewnić bez ograniczania wolności zgromadzeń. Praktycznie każdy problem da się rozwiązać co najmniej na dwa sposoby: albo likwidując jego przyczyny (w tym przypadku – dwie manifestacje w tym samym miejscu i czasie), albo podejmując stosowne środki następcze. W stosunku do łamiących prawo zgromadzeń takim narzędziem jest użycie środków przymusu bezpośredniego. 11 listopada 2011 nie stałby się pretekstem do zmian w prawie, gdyby wówczas owe środki zastosowano w sposób prawidłowy. By akcje policji były skuteczne, oddziały prewencji (zajmujące się m.in. właśnie zabezpieczaniem demonstracji) potrzebują więc nowej taktyki działania – dostosowanej do dzisiejszych realiów. Czas na rewolucję w myśleniu polityków i opinii publicznej o metodach użycia pododdziałów zwartych policji.
ZOMO i inne widma
W razie zbiorowych naruszeń prawa główny ciężar spoczywa na barkach Oddziałów Prewencji Policji (OPP) i Samodzielnych Pododdziałów Prewencji (SPP) oraz Nieetatowych Oddziałów Prewencji (NOP) i Nieetatowych Pododdziałów Prewencji (NPP). Te pierwsze stacjonują na stałe w miastach wojewódzkich i w kilku innych wybranych większych ośrodkach; liczą 6 699 etatów (zgodnie z Decyzja Nr 225 Komendanta Głównego Policji z dnia 13 lipca 2012). Dla przykładu, oddział w Warszawie liczy prawie 1300 funkcjonariuszy, ale już samodzielny pododdział w Zielonej Górze – tylko 118. Z kolei w skład NOP i NPP powoływani są pracownicy komórek prewencji, patrolowej, interwencyjnej, dzielnicowych, itp. z komend i komisariatów danego województwa. Ich koncentracja następuje dopiero w razie spodziewanej konieczności użycia oddziałów nieetatowych. Liczebność NOP i NPP określają poszczególni komendanci wojewódzcy. I tak np. w Poznaniu (gdzie OPP liczy 472 policjantów) NOP tworzy siedem kompani, a więc 665 funkcjonariuszy.
By zrozumieć dzisiejszy sposób postępowania oddziałów prewencji, trzeba najpierw poznać choć w zarysie ich historię. Ciążą nad nimi bowiem cztery wspomnienia, które zdeterminowały całe myślenie o użyciu siły przez policję w ostatniej dekadzie. Pierwsze to pamięć o ZOMO – Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej, które w PRL-u służyły do walki z tłumem. „Bijące serce partii" oczywiście zniknęło wraz z nową ustawą o policji z 6 kwietnia 1990, a zadania związane z przywracaniem porządku przejęły powołane w to miejsce OPP. Jednak choć funkcjonariusze ZOMO stanowili mniej niż 20 proc. Milicji, ich brutalność i zaangażowanie w zwalczanie opozycji tak mocno wryło się w pamięć Polaków, że przez lata obciążało wizerunek całej nowej formacji. Zaś każde użycie siły do przywrócenia porządku publicznego automatycznie groziło emocjonalnymi oskarżeniami o „powrót do starych metod".
Ponadto policję niezwykle silnie skrępowała pamięć o trzech wydarzeniach z okolic przełomu wieków. Słupsk, Łucznik i Łódź – te nazwy jak memento musiały pobrzmiewać w głowach i wiązać ręce każdego, kto dowodził oddziałami prewencji w ostatnich latach. 10 stycznia 1998 w Słupsku z rąk policjanta zginął nastoletni kibic, w wyniku czego miasto przez kilka kolejnych dni i nocy stało się areną gwałtownych zamieszek. 24 czerwca 1999 w Warszawie miała miejsce demonstracja związkowców z radomskiego Łucznika. Podczas użycia przez policję kul gumowych relacjonujący wydarzenia fotoreporter stracił oko. Z kolei w nocy z 8 na 9 maja 2004, w trakcie łódzkich juwenaliów, policja tłumiąc zamieszki omyłkowo użyła ostrej amunicji zamiast pocisków gumowych. Raniono trzy osoby, dwie z nich zmarły.
Wszystkie trzy przypadki odbiły się szerokim echem w mediach i wywołały oskarżenia o brutalność oddziałów prewencji. Tymczasem były to albo jednostkowe złamanie prawa (jak w Słupsku, gdzie policjanta winnego pobicia ze skutkiem śmiertelnym skazano na osiem lata) albo błędy niezwiązane z taktyką (pomyłka osób wydających amunicję w Łodzi, złe wyszkolenie strzelających w Warszawie). Choć nie wynikały z przyjętego sposobu działania, razem z balastem PRL-owskiej przeszłości zdeterminowały myślenie samej policji.