Przed świętem niepodległości

Jedynym w pełni skutecznym sposobem wykorzystania sił prewencji jest więc ich bezpośredni, fizyczny kontakt z atakującymi – z użyciem pałek policyjnych - pisze prawnik

Publikacja: 22.10.2012 21:00

Arkadiusz Łepecki

Arkadiusz Łepecki

Foto: Rzeczpospolita

Red

Przestrzeganie porządku publicznego można bowiem zapewnić bez ograniczania wolności zgromadzeń. Praktycznie każdy problem da się rozwiązać co najmniej na dwa sposoby: albo likwidując jego przyczyny (w tym przypadku – dwie manifestacje w tym samym miejscu i czasie), albo podejmując stosowne środki następcze. W stosunku do łamiących prawo zgromadzeń takim narzędziem jest użycie środków przymusu bezpośredniego. 11 listopada 2011 nie stałby się pretekstem do zmian w prawie, gdyby wówczas owe środki zastosowano w sposób prawidłowy. By akcje policji były skuteczne, oddziały prewencji (zajmujące się m.in. właśnie zabezpieczaniem demonstracji) potrzebują więc nowej taktyki działania – dostosowanej do dzisiejszych realiów. Czas na rewolucję w myśleniu polityków i opinii publicznej o metodach użycia pododdziałów zwartych policji.

ZOMO i inne widma

W razie zbiorowych naruszeń prawa główny ciężar spoczywa na barkach Oddziałów Prewencji Policji (OPP) i Samodzielnych Pododdziałów Prewencji (SPP) oraz Nieetatowych Oddziałów Prewencji (NOP) i Nieetatowych Pododdziałów Prewencji (NPP). Te pierwsze stacjonują na stałe w miastach wojewódzkich i w kilku innych wybranych większych ośrodkach; liczą 6 699 etatów (zgodnie z Decyzja Nr 225 Komendanta Głównego Policji z dnia 13 lipca 2012). Dla przykładu, oddział w Warszawie liczy prawie 1300 funkcjonariuszy, ale już samodzielny pododdział w Zielonej Górze – tylko 118. Z kolei w skład NOP i NPP powoływani są pracownicy komórek prewencji, patrolowej, interwencyjnej, dzielnicowych, itp. z komend i komisariatów danego województwa. Ich koncentracja następuje dopiero w razie spodziewanej konieczności użycia oddziałów nieetatowych. Liczebność NOP i NPP określają poszczególni komendanci wojewódzcy. I tak np. w Poznaniu (gdzie OPP liczy 472 policjantów) NOP tworzy siedem kompani, a więc 665 funkcjonariuszy.

By zrozumieć dzisiejszy sposób postępowania oddziałów prewencji, trzeba najpierw poznać choć w zarysie ich historię. Ciążą nad nimi bowiem cztery wspomnienia, które zdeterminowały całe myślenie o użyciu siły przez policję w ostatniej dekadzie. Pierwsze to pamięć o ZOMO – Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej, które w PRL-u służyły do walki z tłumem. „Bijące serce partii" oczywiście zniknęło wraz z nową ustawą o policji z 6 kwietnia 1990, a zadania związane z przywracaniem porządku przejęły powołane w to miejsce OPP. Jednak choć funkcjonariusze ZOMO stanowili mniej niż 20 proc. Milicji, ich brutalność i zaangażowanie w zwalczanie opozycji tak mocno wryło się w pamięć Polaków, że przez lata obciążało wizerunek całej nowej formacji. Zaś każde użycie siły do przywrócenia porządku publicznego automatycznie groziło emocjonalnymi oskarżeniami o „powrót do starych metod".

Ponadto policję niezwykle silnie skrępowała pamięć o trzech wydarzeniach z okolic przełomu wieków. Słupsk, Łucznik i Łódź – te nazwy jak memento musiały pobrzmiewać w głowach i wiązać ręce każdego, kto dowodził oddziałami prewencji w ostatnich latach. 10 stycznia 1998 w Słupsku z rąk policjanta zginął nastoletni kibic, w wyniku czego miasto przez kilka kolejnych dni i nocy stało się areną gwałtownych zamieszek. 24 czerwca 1999 w Warszawie miała miejsce demonstracja związkowców z radomskiego Łucznika. Podczas użycia przez policję kul gumowych relacjonujący wydarzenia fotoreporter stracił oko. Z kolei w nocy z 8 na 9 maja 2004, w trakcie łódzkich juwenaliów, policja tłumiąc zamieszki omyłkowo użyła ostrej amunicji zamiast pocisków gumowych. Raniono trzy osoby, dwie z nich zmarły.

Wszystkie trzy przypadki odbiły się szerokim echem w mediach i wywołały oskarżenia o brutalność oddziałów prewencji. Tymczasem były to albo jednostkowe złamanie prawa (jak w Słupsku, gdzie policjanta winnego pobicia ze skutkiem śmiertelnym skazano na osiem lata) albo błędy niezwiązane z taktyką (pomyłka osób wydających amunicję w Łodzi, złe wyszkolenie strzelających w Warszawie). Choć nie wynikały z przyjętego sposobu działania, razem z balastem PRL-owskiej przeszłości zdeterminowały myślenie samej policji.

Tworząc swoją taktykę, nasze służby mogły skorzystać z doświadczeń innych krajów, mając do dyspozycji pełną paletę rozwiązań już funkcjonujących w Europie. Dominujące (m.in. w Niemczech czy Francji) zakłada użycie sił w taki sposób, by jak najszybciej rozbić naruszający porządek tłum – najczęściej przez bezpośrednie, fizyczne starcie, z użyciem pałek i walki wręcz. Po przeciwnej stronie plasuje się taktyka skandynawska, zgodnie z którą nigdy bezpośrednim celem ataku nie może być sam tłum, a tylko konkretny, łamiący prawo człowiek. Wariant pośredni stosowany jest w Wielkiej Brytanii i to do niego najbardziej zbliżony jest model polski. Polega na rezygnacji z rozbijania wrogiego tłumu, ograniczeniu do minimum użycia broni gładkolufowej (podczas zamieszek w Anglii sierpniu 2011 rząd zezwolił na użycie armatek wodnych i gumowych kul dopiero czwartego dnia, wcześniej przez długi czas policja zachowywała się pasywnie) oraz operowaniu głównie oddziałami ustawionymi w tyralierę, która ma biernie przyjąć na siebie ewentualny atak.

Wybór takiej metody postępowania można łatwiej zrozumieć i uznać za racjonalny, mając świadomość dominujących dotychczas postaw opinii publicznej. Nie tylko, jak wspomniałem powyżej, odbierała pojedyncze błędy i wypadki jako dowód na stosowanie przez oddziały prewencji brutalnych metod oraz miała w pamięci żywe obrazy z okresu PRL-u. Jej spora część ponadto za każdym razem, gdy dochodziło do starć policji z manifestantami, wykazywała niezmiennie sympatię i zrozumienie dla protestujących, nawet jeśli jawnie używali przemocy i łamali prawo (jak podczas serii protestów rolniczych w 1999 czy demonstracji górników).

Nowe wyzwania po (nie)spokojnej dekadzie

Przez dłuższy czas przyjęta taktyka okazywała się w gruncie rzeczy w miarę skuteczna (a z przynajmniej nie sprowadzała na policję nadmiernej krytyki). Nawet jeśli pojawiali się ranni i straty materialne, poszczególne zajścia miały zawsze ograniczony charakter. Jednak pod koniec ostatniej dekady rozpoczął się ciąg zdarzeń, które odznaczają się nową specyfiką (choć to 11 listopada 2011 stał się bezpośrednią inspiracją do dyskusji o zmianach w prawie, jest on w istocie tylko elementem tej serii). Rozpoczęła go „bitwa o KDT" 21 lipca 2009, która na wiele godzina sparaliżowała centrum Warszawy. Pierwsze poważne starcia podczas 11 listopada miały miejsce już w 2010, kiedy uliczki Powiśla zamieniły się pole walki; zajścia podczas kolejnego Święta Niepodległości były tylko prostą konsekwencją tych z poprzedniego roku. I wreszcie 12 czerwca 2012 sportowe święto zepsuły trwające pół dnia zamieszki. Można jeszcze wspomnieć o blokadzie Sejmu, którą 11 maja tego roku zorganizowała Solidarność. Gdyby podjęto tam decyzję o przywróceniu porządku publicznego siłą, oglądalibyśmy z pewnością identyczne obrazy co podczas pozostałych zajść. Ponieważ tak się złożyło, że byłem bezpośrednim obserwatorem wszystkich pięciu wydarzeń, miałem okazję na własne oczy bardzo wyraźnie zobaczyć zarówno skalę problemów jak i reakcję na nie policji.

Novum tej serii nie polega oczywiście na ilości zatrzymanych sprawców, rodzaju użytych środków przymusu czy poziomu przemocy. W tej ostatniej kwestii ciągle zdecydowanie prym wiodą dominujące przez całe lata 90-te i pierwszą połowę ostatniej dekady demonstracje związkowe, rolnicze blokady czy walki na stadionach. Kompletnie inne są natomiast taktyczne uwarunkowania zajść.

Po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z wydarzeniami łączącymi w sobie kilka szczególnie niebezpiecznych cech, niewystępujących wcześniej razem w takiej kombinacji. Naruszenia porządku publicznego nie są powodowane przez zorganizowany, „zwarty" pochód (jak podczas demonstracji związkowych), lecz przez małe, dynamiczne grupki napastników, które po wspólnym ataku mogą błyskawicznie się rozproszyć i przemieścić. Czasem walczą już nie tylko, jak dotychczas, dwie, lecz trzy strony – antagonistyczne grupy ścierają się zarówno z policją jak i między sobą. Jednocześnie wydarzenia te rozgrywają się na dużym, silnie zurbanizowanym terenie; nie są pojedynczymi incydentami (jak okołostadionowe zamieszki), lecz masowym zjawiskiem, rozlewającym się na kolejne obszary. Jest to możliwe m.in. dlatego, że naruszający porządek publiczny co chwila mieszają się z wielotysięcznym tłumem – zarówno przebywającym tam celowo (demonstranci, media) jak i zupełnie postronnym (gapie, których niestety siłą rzeczy będzie zawsze pełno w środku dnia, w centrum większych miast). Takiego rodzaju zgromadzenia publiczne nie są już „jednorodne", tzn. albo pokojowe albo agresywne, lecz podzielone i zróżnicowane. I wreszcie, „tradycyjne" grupy pojawiają się w nowych rolach, uniemożliwiając zastosowanie prostych schematów postępowania (szukający „zadymy" kibole na pokojowej, politycznej demonstracji czy wśród tłumu gapiów).

Oczywiście wydarzenia z przeszłości miały już niektóre z tych cech, ale nigdy nie występowały one wszystkie razem. I tak np. 13 maja 2006 kibole Legii walczyli z policją w środku miasta na warszawskiej starówce, ale miało to miejsce późną nocą, na niewielkim terenie. Innego jeszcze rodzaju incydentem by pierwszy Marsz Tolerancji w Krakowie, który odbył się 7 maja 2004. Choć zakończył się bijatyką na Rynku Głównym, to łącznie po obu stronach w tym „kameralnym" wydarzeniu wzięło udział nie więcej niż dwa tysiące osób.

Jakie skutki ma zastosowanie tradycyjnej taktyki do tego typu zdarzeń, widzieliśmy zarówno pod KDT, 11 listopada jak i 12 czerwca tego roku. Szczególnie dobrze wywołany nią chaos widać było w ubiegłym roku na Placu Konstytucji i Placu na Rozdrożu. Wynikał on właśnie z uczynienia nieruchomych szpalerów oddziałów prewencji „tarczą strzelniczą", która w dodatku nie może sama odpowiedzieć atakującym (ze względu na niechęć do użycia środków przymusu i niedecyzyjność). Brak koordynacji działań i skupienie się wyłącznie na biernym oddzielaniu przeciwnych demonstracji spowodowało, że rozpoczęte w jednym miejscu zamieszki tliły się przez wiele godzin.

Pewne pozytywne (choć zdecydowanie niewystarczające) zmiany policja wprowadziła dość szybko. Podczas całego Euro, w tym meczu Polska-Rosja, obowiązywała zasada trzech „T": „Troska (wobec turystów), Tolerancja (wobec np. głośno świętujących kibiców) i Tłumienie (wszelkich poważnych naruszeń prawa)". Oddziały często sięgały po broń gładkolufową, a pośród tłumu krążyły setki funkcjoanriuszy po cywilnemu, dokonujących zatrzymań. Jednak główny cel pozostał pasywny – ochrona okolic Stadionu, rosyjskiego przemarszu i przede wszystkim Strefy Kibica. W efekcie, choć udało się go zrealizować, reszta miasta do końca dnia pozostała polem walki. Ponadto mogą pojawić się wątpliwości, czy w ogóle taka aktywniejsza postawa nie była tylko wyjątkiem – wynikającym z czysto chuligańskiego charakteru zajść (bez politycznego tła) i założenia, że w tak szczególnym okresie jak EURO jest na nią społeczne przyzwolenie (a już niekoniecznie w innych okolicznościach...).

Jak widać polska policja, a w szczególności oddziały prewencji, stoją przed poważnym wyzwaniem. Oczywiście poprzednia dekada również nie była w pełni spokojna (choć spokojniejsza z kolei od lat 90-tych, obfitujących w takie wydarzenia jak rozbijanie rolniczej blokady w Bartoszycach 19 sierpnia 1999, gdzie ucierpiało ponad stu policjantów i zniszczono dwadzieścia radiowozów). Jednak jej zagrożenia były znane, a stosowane wobec nich środki – nawet jeśli nie pełni skuteczne – zapewniały pewien minimalny poziom bezpieczeństwa i komfortu obywateli. Wobec zajść w rodzaju tych z 11 listopada czy 12 czerwca dotychczasowe narzędzia są jednak bezużyteczne, ponieważ nie mogą zapewnić głównego celu działania policji – przywrócenia porządku publicznego w rozsądnym czasie. Żadne państwo nie może bowiem pozwolić sobie na dłuższą metę na powtarzające się, wielogodzinne okresy chaosu i zagrożenie mienia, zdrowia, a nawet życia na znacznym terytorium. A to tego właśnie prowadzi obecnie przyjęta taktyka.

Tymczasem wprowadzane właśnie zmiany prawne (przede wszystkim formalne wyeliminowanie możliwości organizowania kontrdemonstracji), przyjęte jako jedyne rozwiązanie problemu, w zasadzie zmienią niewiele lub zgoła nic. Co prawda rzeczywiście kontrmanifestacja może być dodatkowym czynnikiem ryzyka, potęgując agresję i tworząc do niej sprzyjające okoliczności (przez fizyczne sąsiedztwo przeciwnych stron). Jednak jeśli istnieją dostatecznie duże, wrogie, agresywne wobec siebie, dążące do konfrontacji grupy, to do starcia dojdzie i tak. Widzieliśmy podczas meczu Polska-Rosja, że zajścia miały miejsce zarówno przed jak i po meczu, tam, gdzie żadnego przemarszu nie było. Zresztą często w ogóle nie potrzeba innych przeciwników niż po prostu państwo – gdy zabrakło Rosjan, celem ataków szybko stała się sama policja (która była też nim pod KDT). Poza tym przekonanie o znaczeniu zakazu sąsiednich zgromadzeń jest przejawem kompletnego niezrozumienia realiów topograficznych dużych ośrodków miejskich. By dwa zgromadzenia nie były „w tym samym miejscu", należałoby zamknąć dla przeciwników jednego z nich w zasadzie całe miasto (a nawet wtedy nie sposób przecież udostępnić przejścia uczestnikom akurat tylko jednej, „właściwej" demonstracji, bez badania każdego z przechodniów wykrywaczem kłamstw). Samo przemieszczanie się wielotysięcznych mas ludzkich jest procesem dynamicznym, nad którym nie da się praktycznie zapanować (nakazując akurat tej jednej, konkretnej grupie być dokładnie w punkcie A, zaś drugiej grupie tylko w miejscu B). Policja zaś nie jest w stanie zabezpieczyć każdej jednej ulicy, placu czy bramy i oddzielić tłumów, które naprawdę chcą ze sobą walczyć.

Utopią jest też myślenie, że można całkowicie, w stu procentach zapobiec naruszeniom porządku publicznego i zapewnić pełen spokój. W policentrycznym i spolaryzowanym społeczeństwie nie można uniknąć sporów ideologicznych i konfliktów interesów, które w pewnym momentach przenoszą się na ulice. Jeśli ktoś chce zagrozić porządkowi publicznemu, w końcu znajdzie okazję, ponieważ oczywiście nie da się postawić policjanta w każdym metrze przestrzeni publicznej. Poza tym w demokratycznym państwie nie tylko nie można zatrzymywać „prewencyjnie" potencjalnych uczestników zamieszek, ale nawet ich wszystkich zawczasu zidentyfikować (bez czytania obywatelom w myślach...).

Zarazem jednak, nawet jeśli takich sytuacji nie da się uniknąć, to można maksymalnie ograniczyć ich skutki, skrócić czas trwania i zmniejszyć zasięg. Gwałtowne emocje opinii publicznej wywołuje bowiem nie sam fakt naruszenia porządku publicznego, lecz jego skala, długotrwałość i wrażenie bezradności państwa na owe naruszenia. Jednak bieżący model użycia pododdziałów zwartych będzie nieskuteczny zawsze, gdy część jakiegoś wielotysięcznego tłumu zechce stosować przemoc, niszczyć mienie i doprowadzić do konfrontacji z inną grupą (lub z policją) w centrum dużego miasta. Pokazały to tak dobitnie, jak to tylko możliwe, wydarzenia w Warszawie z ostatnich trzech lat. Podstawowego (i jedynego, na który możemy mieć realny wpływ) źródła problemów, jakim jest błędna taktyka, nie usuną więc jakiekolwiek nowe ustawy. Te zmiany, na które musimy się zdecydować, dają się natomiast sprowadzić do trzech głównych kwestii: aktywności zamiast pasywności, możliwie szybkiej neutralizacji sprawców oraz elastyczności w miejsce sztywnego, centralnego dowodzenia.

Aktywność to nie agresja

Podstawą nowej taktyki powinna być świadomość, że efektywna reakcja na naruszenie porządku publicznego musi być natychmiastowa i stanowcza. Jej brak prawie zawsze wywołuje poczucie bezkarności i w efekcie prowadzi do eskalacji zagrożeń. Zastosowanie środków przymusu bezpośredniego powinien wywoływać więc każdy, jakikolwiek fizyczny atak na funkcjonariuszy lub zaobserwowanie aktów wandalizmu. Jest to przeciwieństwo dzisiejszej sytuacji, gdy pododdziały zazwyczaj biernie obserwujące niszczenie mienia publicznego i ze stoickim spokojem dają się obrzucać kamieniami (ew. od czasu do czasu spychając tłum tarczami).

Prawdopodobnie powyższa idea u wielu natychmiast zrodzi obawy o zbytnią brutalizację działania. Wynikają one jednak z pomieszania dwóch różnych kryteriów ocen. Przywykliśmy analizować tylko, czy akcje policji były agresywne, brutalne, czy też nie. Tymczasem dużo ważniejszy jest ich taktyczny charakter – bierny lub aktywny. Są to dwa różne podziały, które mogą się krzyżować. Postawa aktywna, jeśli środki przymusu stosowane są zgodnie z prawem, wobec uczestników powiadomionych o możliwości ich użycia i mimo to pozostających w miejscu spodziewanej interwencji OPP, nie jest przejawem brutalności. Zarazem podczas działania pasywnego może dojść do przekroczenia uprawnień i np. oddawania strzałów w głowę. Mówiąc bardziej obrazowo, przejawem agresji będzie np. bicie pałką po głowie leżącego nieruchomo na ziemi, niestawiającego oporu demonstranta. Jednak gdy ktoś rzucił w stronę policji kamieniem i przymierza się do kolejnego ataku, w pełni usprawiedliwiony jest każdy środek, który go w możliwie krótkim czasie obezwładni.

Nie można też powiedzieć, że taka taktyka w jakikolwiek sposób ogranicza wolność demonstrujących, gdy pokojowi manifestanci stają się ofiarami reakcji policji na działania jakiejś grupy, czasem relatywnie małej w stosunku do przestrzegającej prawa reszty. Po pierwsze panuje raczej powszechna zgoda, że takie konstytucyjnie chronione dobra jak mienie, zdrowie i życie, gdy są zagrożone bezpośrednio i faktycznie (a nie tylko potencjalnie), stanowią dostateczne uzasadnienie dla ograniczenia innych chronionych wartości. Po drugie, paradoksalnie to dzisiejsze rozwiązanie stanowi pod tym względem większe niebezpieczeństwo. Co prawda standardem jest długi czas, gdy tolerowane są naruszenia porządku publicznego (słynne wielokrotne wezwania do rozejścia się), ale gdy w końcu manifestacja zostaje rozwiązana (kiedy sytuacja staje się już naprawdę beznadziejna), jest to już decyzja ostateczna. Taka postawa wynika z bezradności sił porządkowych, które nie podejmując działań aktywnych, mogą co najwyżej biernie znosić ataki. Jednak ponieważ na najostrzejsze przejawy przemocy i kompletny chaos muszą jakoś zareagować, pozostaje im w praktyce tylko przyjęcie takiego zero-jedynkowego modelu (ponieważ wtedy jest już oczywiście za późno na cokolwiek innego niż rozwiązanie manifestacji). Tymczasem nowy styl oznacza m.in. błyskawiczne i zdecydowane reakcje, ale na konkretne przejawy łamanie prawa. Akcje powinny być szybkie, tzn. np. poprzedzone tylko jednym, stanowczym ostrzeżeniem i wezwaniem do przestrzegania prawa. Jednak gdy cel, jakim jest przywrócenie porządku publicznego, zostaje już osiągnięty, zgromadzenie może odbywać się dalej. Użycie siły nie musi być więc dzięki temu czymś „definitywnym".

Skuteczność to reakcja wobec sprawcy

Równie kluczowe jest zrozumienie, że samo usiłowanie natychmiastowego powstrzymywania aktów przemocy i wandalizmu (np. przez niedopuszczenie do konfrontacji wrogich grup czy zabezpieczenie okolic niszczonego mienia) nigdy nie będzie wystarczające, jeśli nie połączy się go z dążeniem do możliwie pełnej neutralizacji sprawców. W żadnym wypadku nie można traktować rozłącznie tych dwóch kwestii i dawać im szansy na powtórzenie swoich czynów chwilę później, nawet w całkiem nieodległym miejscu. Czyni to osiągnięcie przywrócenie porządku publicznego w rozsądnym czasie nie tyle trudnym, co niemożliwym. Ktoś, kto raz rzucił kamieniami w policję, będzie to robił tak długo, jak tylko będzie miał ku temu danego dnia możliwości. Dlatego równie ważne co szybkość reakcji jest jej cel – uniemożliwienie sprawcy naruszeń porządku publicznego jakichkolwiek dalszych tego typu działań, najlepiej już za pierwszym razem (co w pewnym skrócie możnaby sprowadzić do zasady „raz, a skutecznie").

Nie można osiągnąć tego celu środkami przymusu stosowanymi „z dystansu", takimi jak broń gładkolufowa, Miotacze Wody, PMP (plecakowy miotacze pieprzu) czy RWGŁ i AWGŁ (ręczne i automatyczne wyrzutnie granatów łzawiących). Widać to było doskonale w czerwcu w Warszawie, gdzie choć taktyka policji była nieco aktywniejsza, to opierała się właśnie na niewłaściwych narzędziach. Oddawane co chwile salwy z broni gładkolufowej rozpraszały co prawda tłum w jednym miejscu, ale zaraz atakował on w innym. Poza tym pociski gumowe mają tę podstawową wadę, że wymagają szczególnych warunków – strzelcy muszą być w minimalnej odległość od napastników, za którymi nie może znajdować się wielotysięczny tłum (lub przynajmniej, w razie wybuchu paniki, powinien mieć wiele łatwych dróg ucieczki). Jednym w pełni skutecznym sposobem wykorzystania sił prewencji jest więc ich bezpośredni, fizyczny kontakt z atakującymi – z użyciem pałek policyjnych i starcia wręcz. Tylko tak możliwa jest neutralizacja agresorów bezpośrednio po dokonanym ataku, na dużą skalę.

Teoretycznie taką ofensywną taktykę w większości można oprzeć na już istniejących uregulowaniach prawnych. Dla oddziałów prewencji ramy aktywności wyznaczają Zarządzenie Nr 1114 Komendanta Głównego Policji z dnia 19 grudnia 2006 w sprawie szyków, ugrupowań oraz przemieszczania oddziałów i pododdziałów Policji oraz Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 17 września 1990 w sprawie określenia przypadków oraz warunków i sposobów użycia przez policjantów środków przymusu bezpośredniego (dopóki nie powstanie, będąca obecnie na etapie projektu, nowa ustawa o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej). W szczególności zarządzenie Komendanta Głównego zawiera pełen przegląd dostępnych szyków, obejmujących m.in. kordon, tyralierę w linię, skosem i klinem, pojedynczo i podwójnie, itd. Tymczasem zarówno na ćwiczeniach jak i w praktyce dominuje jeden, jedyny szyk – tyraliera w kształcie linii...

Nową taktykę powinien cechować dynamizm i mobilność. Elementy dynamiczne to m.in. szarża, doskok to tłumu (dzięki elementowi zaskoczenia dający przewagę i umożliwiający szybkie wyłapania najbardziej agresywnych), manewr oskrzydlający (umożliwiający oddzielenie sprawców naruszeń od reszty) połączony z zabezpieczaniem flanek, itp. Wszystko to oczywiście wymaga doskonalenia na ćwiczeniach. W zależności od sytuacji konieczne może być albo kompletne rozbicie wrogiego tłumu, albo rozdzielenie go na części lub okrążenie jednej z nich.

Docelowym sposobem neutralizacji sprawców powinno być ich zatrzymanie, lub gdy nie pozwala na to szczupłość sił – wyłączenie z działania przez zastosowanie siły fizycznej. 11 listopada ten element praktycznie nie funkcjonował i zatrzymywania odbywały się najczęściej ewentualnie dopiero długo po zamieszkach. 12 czerwca taktyka policji zmieniła się w tym zakresie (co należy ocenić pozytywnie), ale opierała się głównie na działających w tłumie małych zespołach funkcjonariuszach po cywilnemu. Tymczasem jest to tylko jeden ze sposobów, dalece niewystarczający. Nawet dziś, działając tyralierą, możnaby osiągnąć więcej, np. w sprzyjających okolicznościach „przepuszczając"  pojedynczych napastników za pierwszy szereg, gdzie przechwytują ich kolejni policjanci. Natomiast docelowo nie tylko policjanci w cywilu, ale również ci z prewencji powinni mieć duży udział w zatrzymaniach. W tym celu formuje się niewielkie grupy wypadowe, szybko wbiegające zza tyraliery w tłum i wyłapujące prowodyrów czy najbardziej agresywne osoby (wielokrotnie powtarzając te czynności). Inna konieczna zmiana to powszechniejsze zastosowanie markerów (czyli amunicji barwiącej). Nie tylko ułatwiają późniejszą identyfikację, lecz czasem samo nimi oznaczenie wywołuję obawę przed zatrzymaniem i skłania do wycofania się z tłumu.

Niestety, trudne realizować te dwie dyrektywy – walki w zwarciu i dążenia do neutralizacji sprawców – z obecnym wyposażeniem pododdziałów. Choć wreszcie jest nowoczesne, zupełnie nie pasuje do postulowanej taktyki. Przed EURO zakupiono ponad 5 tysięcy nowych tzw. zestawów przeciwuderzeniowych, składających się z kamizelek, hełmu i wielu rodzajów ochraniaczy. Z jednej strony zapewniają praktycznie pełną ochronę przed bezpośrednimi uderzeniami niebezpiecznymi przedmiotami (w rodzaju płyt chodnikowych czy kamieni). Jednak oczywiście jednocześnie mocno krępują swobodę ruchów, a więc uniemożliwiają skuteczne używanie takich środków przymusu jak pałki i siła fizyczna, pościg czy dokonanie zatrzymania. Tak wyposażony policjant przypomina raczej rycerza w zbroi lub górę – zdolną wszystko wytrzymać, lecz kompletnie nieruchomą.

Obecne problemy mają kilka rozwiązań. Jednym jest oczywiście zakup lżejsze sprzętu ochronnego dla całości sił. Kolejny to utworzenie w ramach obecnych struktur „plutonów szturmowych" – przeznaczonych do działań ofensywnych, wyposażonych inaczej niż reszta formacji. W obecnych jednostkach funkcjonuje co prawda po jednym plutonie (w oddziałach) lub drużynie (w pododdziałach) wsparcia taktycznego, jednak oczywiście są to siły zupełnie niewystarczające do realizacji nowych założeń. Jeszcze innym wyjście byłoby utworzenie całej nowej jednostki o takim charakterze (wprowadzanej do działań w razie potrzeby obok OPP), wzorowanej np. na francuskich CRS (Compagnies Républicaines de Sécurité, czyli Republikańskie Jednostki Bezpieczeństwa). Wyposażenie CRS ogranicza się czasami do kasku, tarczy, nagolenników i kamizelki kuloodpornej.

Wobec działań w zwarciu oczywiście można podnieść podobne zarzuty i obawy (o brutalność i ograniczanie swobody demonstrantów), co do postulatu aktywnej postawy – jednak i takie same będą kontrargumenty. Zarazem trzeba uczciwie podkreślić, że każde wejście pododdziałów zwartych w tłum i rozbijanie go za pomocą pałek zawsze wywoła więcej strat (zarówno wśród policjantów jak i tłumu, gapiów czy czasem nawet osób zupełnie przypadkowych), niż jakiekolwiek użycie środków przymusu „na odległość". Jest to jednak nieunikniona i w gruncie rzeczy niewielka cena do zapłacenia za uniknięcie wielogodzinnych zamieszek, bez zawieszania wolności zgromadzeń.

Elastyczność to samodzielność i koordynacja

Aktywna postawa i działanie w zwarciu z tłumem nie będą w pełni skuteczne, jeśli nie dołączy się do nich trzeciego elementu, tj. elastyczności w dowodzeniu. Dzisiaj zagrożenia nie czekają bowiem grzecznie i spokojnie w jednym miejscu, ale błyskawicznie zmieniają swoją lokalizację i charakter. Dlatego też jest tylko jedna rzecz gorsza od nieruchomego pododdziału stojącego w tyralierze – działanie w ten sposób wszystkich oddziałów... Tymczasem stanowi to niestety praktycznie jedyny dostępny model przy scentralizowanym kierownictwie i braku swobody na średnim i najniższym szczeblu. Nie da się, nawet gdy zachodzi taka potrzeba, zapewnić manewrowości i podzielić sił na małe, mobilne grupy (ew. przyporządkowane do poszczególnych sektorów), a jednocześnie nie doprowadzić do paraliżu decyzyjnego (gdy każdy jeden zespół czeka bezradnie na swoje rozkazy). Widać to było w czerwcu w Warszawie, gdzie nawet jeśli pojawiały się ruchome grupy, to były dość duże. Jednocześnie dało się np. zaobserwować sytuację, gdy między Domami Centrum długo stał samotnie pewien pododdział, choć kilkadziesiąt metrów dalej trwały zamieszki. Nikt jednak widocznie nie dał mu rozkazu do interwencji...

Warto w tym miejscu wyjaśnić, że struktura sił prewencji składa się z trzech najważniejszych szczebli: drużyny (liczącej 6 funkcjoanriuszy), plutonu (składającego się z trzech drużyn – 22 osoby) oraz kompanii (cztery plutony – 94 etaty). Podczas przywracania porządku publicznego całość obowiązków (i odpowiedzialności) spoczywa na dowódcy operacji (ew. dowódcach podoperacji), mającym po sobą od kilkuset do nieraz kilku tysięcy funkcjoanriuszy. W praktyce, nawet widząc zasadności zastosowania środków przymusu, dowódcy poszczególnych drużyn i plutonów czekają na rozkazy z góry, pozostając na przydzielonych pozycjach. Jest to zresztą postępowanie rozsądne, gdy nagradza się nie za inicjatywę, a skrupulatność w wypełnianiu poleceń przełożonych.

Dlatego konieczne jest zwiększenie kompetencji dowódców wszystkich szczebli. Oznacza to naturalnie nie tylko obdarzenie ich większym zaufaniem, ale i odpowiedzialnością (jednak wyłącznie za złamanie prawa, a nie za ew. taką czy inną reakcję opinii publicznej). Jedynie dzięki ich szybkiemu reagowaniu (a czasem improwizacji i intuicji) można zrealizować cele stawiane przed całą formacją. Należy przyjąć zasadę, że dopóki nie pojawi się rozkaz z wyższego szczebla, to do każdego poziomu taktycznego należy samodzielna ocena sytuacji (i ew. podjęcie działań), co najwyższej po wcześniejszym poinformowaniu dowódców wyższego szczebla.

Nie jest to bynajmniej sprzeczne z istotą działania pododdziałów zwartych (choć prawdopodobnie wymaga pewnych istotnych zmian w nastawieniu kadry oficerskiej). Celem dowództwa operacji staje się w tym momencie uprzednie nakreślenie strategii, a następnie koordynacja działań (zarówno pododdziałów zwartych, jak i między nimi a funkcjonariuszami w cywilu). Czasami oznacza to ograniczenie samodzielności niższych szczebli w pewnym konkretnym momencie, ale tylko na tyle, na ile jest to niezbędne do realizacji jakiegoś zadania wymagającego skoncentrowania sił i środków w jednych miejscu. Gdy zostanie ono wykonane, inicjatywa natychmiast powinna wracać na niższy poziom. Dopiero samodzielność w dowodzeniu umożliwia elastyczne reagowania, w zależności od rozwoju dynamiki sytuacji. Po prostu nigdy jeden, nawet najzdolniejszy człowiek (czy też jedno dowództwo) fizycznie nie jest w stanie zareagować na każde możliwe zagrożenie i mieć idealnego obrazu sytuacji w każdym jednym miejscu. Mówimy tu bowiem cały czas o zdarzeniach, których gdy akacja toczy się na olbrzymim, gęsto zaludnionym terenie, a co chwila spływają dziesiątki lub setki (lakonicznych siłą rzeczy) komunikatów. Natomiast do skutecznego spełnienia swojej koordynacyjnej roli dowódca potrzebuje dwóch rzeczy. Po pierwsze – dostępu do wszystkich możliwych źródeł obrazu z miejsca zdarzenia (monitoring miejski i nie tyle niezgrabne policyjne helikoptery, co raczej małe, mobilne drony). Po drugie zaś musi mieć kontakt z każdą grupą funkcjoanriuszy (aż do poziomu drużyny) i dokładną wiedzy o ich lokalizacji. Tylko tak może maksymalnie efektywnie gospodarować środkami, które zawsze przecież są ograniczone. Jednak komunikacja powinna być doskonała nie tylko w pionie, ale... i w poziomie! Poszczególnym pododdziałom należy stworzyć możliwość komunikowania się i współpracy również między sobą, nawet autonomicznie, z pominięciem dowództwa operacji (dopóki nie otrzymają innych rozkazów). Czasami właśnie to jest sposobem na najszybsze i najefektywniejsze działanie, gdy liczą się minuty lub nawet sekundy (tracone np. na przekazanie informacji w górę, by otrzymał jej pluton stojący tuż obok).

Bardzo ważna jest również owa wielkość zaangażowanych sił. Czasami można niestety odnieść wrażenie, nawet w samej policji, że dużą ilość umundurowanych funkcjoanriuszy na ulicach przed spodziewanymi zajściami uważa się za prowokację, która podgrzewa atmosferę. Tymczasem potencjalnych sprawców naruszeń porządku publicznego „prowokuje" każda ilość (a nawet już sam widok policji), natomiast mniejsza wręcz zachęca do ataku. Zaś gdy dochodzi do zamieszek, trzeba na gwałt ściągać posiłki...

Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia np. pod KDT, gdzie w pierwszej chwili (choć spodziewano się wybuchu gwałtownych emocji) teren zabezpieczała zupełnie do tego nieprzygotowana straż miejska. OPP dotarły, gdy zamieszki sparaliżowały już ruch w centrum Warszawy. Podobnie podczas ostatnich, czerwcowych wydarzeń, najpierw w akacji brało udział ok. 2 tys. policjantów prewencji (ponad 3,5 tysiąca stanowili pozostali funkcjonariusze). Dopiero gdy przewidywane od dawna wydarzenia ogarnęły całe Śródmieście, ściągnięto najpierw odwody w sile 540 osób (po południu), a wieczorem mobilny odwód prewencji liczący 770 policjantów. Tymczasem każde opóźnienie we wprowadzaniu pododdziałów oznacza przedłużanie okresu chaosu i zagrożenia dla porządku publicznego. Dlatego jestem zdania, że w razie tych najpoważniejszych zagrożeń zawsze należy mieć w gotowości, w bezpośredniej bliskości spodziewanego miejsca działania, całość możliwych do zaangażowania sił (w takiej liczbie, na jaką pozwala potencjał formacji i finanse). Należy zarazem pamiętać, że w naszym przypadku jest to maksymalnie 6,7 tys. funkcjoanriuszy OPP i SPP. NOP-y i NPP-y nie mają bowiem niestety pełnej wartości bojowej (przez brak zgrania, słabszy sprzęt, itd....), a już szczególnie nie w razie zastosowania nowej, pod pewnym względami trudniejszej taktyki.

Podsumowanie

Zagrożenia płynące z masowych naruszeń porządku publicznego, dokonywanych w kompletnie innych niż dotychczas warunkach, są poważnym problemem. Na szczęście nie jesteśmy wobec niego bezradni – posiada on, co starałem się pokazać powyżej, konkretne, czytelne rozwiązanie. Mamy do czynienia po prostu z kolejnym wyzwaniem (choć nowej „jakości"), z którym musi zmierzyć się Państwo.

Pomimo że nowa taktyka niektórym może wydać się z pozoru kontrowersyjna i kosztowna politycznie, to cena zaniechania jest dużo wyższa, a efektywne przeciwdziałanie tym nowy zagrożeniom nie jest możliwe w żaden inny sposób. Warunkiem zmiany jest uwolnienie policji z historycznych obciążeń (tych dalszych i tych bliższych), my zaś musimy przestać żyć przeszłością. Można odnieść wrażenie, że dziś nieco zmienia się klimat społeczny w stosunku do walki z naruszaniem porządku publicznego, a ostatnie wydarzenia uświadomiły wielu powagę sytuacji. Pytanie, czy na tyle, by dać policji przyzwolenie na postawę aktywną, pozostaje otwarte.

Oczywiście elementarna uczciwość intelektualna wymaga też podkreślenia, że proponowane rozwiązania nie są idealne (bo takowych nie ma). Jak zawsze mogą potencjalnie prowadzić do nadużyć. Jednak owe mankamenty nie powinny odwieźć nas od jej wyboru, a jedynie motywować do skutecznego tych nadużyć wykrywania i karania. Często wszak się zdarza, że spośród różnych opcji ta najlepsza też nie jest pozbawiona wad. Przede wszystkim wydaje mi się, że jakkolwiek nie okazałaby się ona kontrowersyjna, będzie mimo to i tak nadal dużo lepsza, niż akceptacja wielogodzinnych okresów chaosu na ulicach naszych miast. Natomiast proponowane dziś zmiany w prawie i ograniczenia wolności zgromadzeń, jak już pokazywałem, jest w gruncie rzeczy nie tyle alternatywą wobec nowej taktyki, co pustą deklaracją, niczego istotnego niezmieniającą.

Na szczęście gdy nowa taktyka już zostanie zaakceptowana przez opinię publiczną i polityków, samo jej praktyczne wdrożenie i wykorzystanie przez policję w codziennej pracy nie jest aż tak trudne. Warto się jednak spieszyć. Czy to się nam podoba, czy nie, potencjalni agresorzy doskonale już wiedzą o „możliwościach", które daje im działanie w obecnych warunkach, przy aktualnych metodach służb. Póki co, w dowolnym momencie w przyszłości incydenty z nieodległej przeszłości mogą się powtórzyć.

Arkadiusz Łepecki – lat 25, absolwent prawa na WPiA Uniwersytetu Warszawskiego

Przestrzeganie porządku publicznego można bowiem zapewnić bez ograniczania wolności zgromadzeń. Praktycznie każdy problem da się rozwiązać co najmniej na dwa sposoby: albo likwidując jego przyczyny (w tym przypadku – dwie manifestacje w tym samym miejscu i czasie), albo podejmując stosowne środki następcze. W stosunku do łamiących prawo zgromadzeń takim narzędziem jest użycie środków przymusu bezpośredniego. 11 listopada 2011 nie stałby się pretekstem do zmian w prawie, gdyby wówczas owe środki zastosowano w sposób prawidłowy. By akcje policji były skuteczne, oddziały prewencji (zajmujące się m.in. właśnie zabezpieczaniem demonstracji) potrzebują więc nowej taktyki działania – dostosowanej do dzisiejszych realiów. Czas na rewolucję w myśleniu polityków i opinii publicznej o metodach użycia pododdziałów zwartych policji.

Pozostało 98% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości