Życzliwość rosyjskiego Ministerstwa Rolnictwa i tamtejszego sanepidu pachnie zazwyczaj rozbijaniem solidarności europejskiej, z takim trudem osiągniętej w sprawie sankcji nałożonych na Moskwę za aneksję Krymu i agresję na wschodzie Ukrainy.
Moskwa wielokrotnie dawała dowody tego, że w sprawach gospodarczych – od sprzedawania gazu po importowanie mleka, słodyczy i parówek – nie kieruje się interesem czysto ekonomicznym, lecz polityką. Woli stracić parę miliardów, by uzyskać polityczne wpływy u bliższych i dalszych sąsiadów. Wydawało się, że jest też gotowa na to, by wciąż tracili również jej obywatele. Tracą, bo płacą więcej za żywność, którą objęły antyzachodnie kontrsankcje – tym bowiem jest rosyjskie embargo na żywność. Kasza zrobiła się o połowę droższa, a mięso o ponad jedną czwartą.
Teraz najwyraźniej Kreml już nie jest gotowy drażnić wysokimi cenami przeciętnych obywateli, a obywateli bardzo zasobnych w gotówkę – brakiem artykułów delikatesowych: pasztetów z gęsich wątróbek, salami z pieczęcią produktów regionalnych czy rzadkich serów.
Rolnicy i producenci w krajach zachodnich też nie są zadowoleni, że w magazynach piętrzą się artykuły żywnościowe. To daje Moskwie szansę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – zadowolić własnego konsumenta i ministrów rolnictwa w niektórych krajach Unii.
Pokusa dla szefów resortów rolnictwa jest duża, ale cena za skorzystanie z oferty będzie jeszcze większa: Unia może na dobre przestać przemawiać jednym głosem w sprawie polityki wschodniej. Do zniesienia unijnych sankcji wobec Rosji wystarczy, że sprzeciwi się im jeden kraj członkowski. Na przykład z wdzięczności za otwarcie rosyjskiego rynku na mięso.