Zysk pijarowy jest oczywisty: na tle występów pokazanej dziesiątki pan Sznuk utrwalił w widzach kontrastowe przekonanie, iż jego teleturniej dotyczy wiedzy. Urzędujący prezydent zaś na tej samej zasadzie wpisał się w świeżą świadomość wyborców jako ten, który nie ma nic wspólnego z pozostałymi rywalami – a to korzyść zaiste ogromna, zwłaszcza na trzy dni przed elekcją.
Przejrzałem dość starannie portale i mam wrażenie, że tenor setek komentarzy najlepiej oddaje głos panów redaktorów Andrzeja Stankiewicza z „Rzeczpospolitej" oraz Pawła Wrońskiego z „GW". Obaj są stosunkowo młodymi ludźmi, z czego wynika, że moja krytyczna ocena widowiska nie musi być zrzędzeniem starego zgreda.
Prezydent może być tylko jeden. Czysto arytmetyczne szanse mogą mieć tylko dwie osoby. Oznacza to, że pozostałe dziewięć jest z góry na straconej pozycji. Niemal tak samo było w poprzednich wyborach w 2005 roku (10 zarejestrowanych kandydatów), i w 2000 roku (12), i w 1995 (13). Jedynie w historycznych pierwszych wyborach powszechnych po Okrągłym Stole (1990) o godność prezydenta ubiegało się dwakroć mniej, bo 6 osób.
Uważam, że warto wrócić do mniej więcej takiej liczby. Dlaczego? Dlatego, że nasz zwykły ludzki mózg zdecydowanie lepiej radzi sobie z porównywaniem trzech, czterech, czy pięciu osobowości (poglądy, programy, doświadczenie, biografia) niż ocenianiem dziesiątki czy tuzina kandydatów. A to nie konkurs piękności, lecz konkurs na najwyższe stanowisko w państwie, i to na całe pięć lat! Dobrze byłoby, aby wyrażone poprzez kartkę wyborczą opinie kilkunastu milionów rodaków były przemyślane i racjonalne. Łatwiej zadbać o to, gdy rywali da się policzyć na palcach jednej ręki, gorzej – obu rąk, a już całkiem kiepsko, gdy do rachuby trzeba zaprząc stopy.
Z drugiej strony, powinien móc wystartować każdy, kto uzyska poparcie co najmniej stu tysięcy obywateli (art. 127 Ustawy Głównej). Jak sprawić, żeby i Naród był syty, i demokracja cała? Sposób wymyślono już dawno.