Czytając projekt przygotowany przez posłów PiS, powołujący Instytut Rodziny i Demografii, można dojść do wniosku, że plany są imperialne. Nowa instytucja ma mieć strukturę prawie taką jak Instytut Pamięci Narodowej. W odróżnieniu od prezesa IPN (kadencja pięć lat) prezes IRiD ma być powołany aż na siedmioletnią kadencję przez Sejm, a odwołać będzie go trudno, bo potrzeba będzie trzech piątych głosów. Oprócz powołania prezesa, jego zastępców, dyrektorów departamentów, ustawa przewiduje nawet tworzenie oddziałów terenowych instytutu, z dyrektorami. Projekt nie precyzuje kosztów całego przedsięwzięcia, a autorzy wskazują jedynie, że na uruchomienie i działalność instytutu potrzebne będzie 30 mln zł. Przy takim rozmachu to dość mało precyzyjny rachunek. Można się domyślać, że chodzi o wydatek startowy, koszt pierwszego roku urzędowania instytutu. Bo nie będzie to instytucja kieszonkowa.

Czytaj więcej

Instytut Rodziny i Demografii, czyli nowi obrońcy życia w sądzie

Nie mam wątpliwości, że wyzwania demograficzne są dziś jednym z największych problemów strukturalnych Polski, pytanie tylko, czy na pewno taka nowo utworzona instytucja jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieni naszą rzeczywistość. Chyba w to nie wierzą nawet autorzy tej koncepcji. W kompetencjach IRiD jest przygotowanie analiz, baz danych, gromadzenie księgozbiorów, edukacja, opracowanie strategii, opiniowanie aktów, promocja wiedzy, wszczynanie postępowań sądowych w sprawach rodziny i... wyjazdy zagraniczne. Tyle że to wszystko już ktoś dziś robi. Instytut będzie powielał więc kompetencje GUS, RPO, rzecznika praw dziecka, Ministerstwa Pracy i Rodziny, Centrum Analiz Strategicznych, nie wspominając już o różnych instytutach naukowych i badawczych.

W obecnym sporze światopoglądowym znika merytoryczna dyskusja o sensie działania tego instytutu. W zamian staje się ona ideologiczną barykadą, atakowaną jako zło promujące wartości katolickie i bronioną z tego samego powodu jak twierdza.