Czekająca nas kampania prezydencka będzie nieprzewidywalna i pełna zaskakujących zwrotów akcji. Ale wydaje się, że Polacy już zdążyli się do tego przyzwyczaić. Dotychczasowe elekcje obfitowały bowiem w niespodzianki.
W 1990 r. niespodziewanie dobry wynik i wejście do drugiej tury osiągnął Stan Tymiński. Pięć lat później zaskakujące było zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego nad Lechem Wałęsą. W lipcu 2005 r. Donald Tusk walczył o czwarte–piąte miejsce w sondażach, ale w ciągu miesiąca stał się faworytem i wygrał I turę. W 2010 r. doszło do emocjonującej II tury, w której przewaga Bronisława Komorowskiego nad Jarosławem Kaczyńskim była mniejsza, niż przewidywano. W 2015 r. sondaże nie dawały szans Andrzejowi Dudzie, ale po świetnie przeprowadzonej kampanii prezydenckiej pokonał on Bronisława Komorowskiego. Okazało się, że młody, szerzej nieznany kandydat jest w stanie wygrać z urzędującym prezydentem. Pod warunkiem że ma odpowiednie zaplecze.
Kto wystartuje w maju 2020 r.? Od niedzieli wiadomo, że kandydatem bloku tworzonego przez ludowców będzie Władysław Kosiniak-Kamysz, który zapowiedział budowę ruchu obywatelskiego poszerzającego Koalicję Polską.
Co z Lewicą? W tym tygodniu – jak wynika z informacji „Rzeczpospolitej" – mamy poznać ustalenia dotyczące klubu parlamentarnego i jego struktury. Ale liderzy projektu mają też rozmawiać o kalendarzu dotyczącym wyborów prezydenckich i kandydacie w prezydenckim wyścigu. Jednak Lewica – dużo bardziej skonsolidowana wewnętrznie, niż to wynika z medialnych przecieków – nie czuje presji, by decyzję ogłaszać szybko. W grze są właściwie dwa nazwiska. W niedzielnym programie „Kawa na ławę" Marcelina Zawisza z partii Razem mówiła o Adrianie Zandbergu lub Robercie Biedroniu. Na te dwa nazwiska wskazywali też ankietowani w sondażu IBRiS, który kilka dni temu przedstawiliśmy na łamach „Rz".
Ale wśród lewicowych komentatorów pojawia się pomysł, by w wyborach prezydenckich Lewicę reprezentowała kobieta.