Jak bowiem mogłem przypuścić, że ktokolwiek weźmie na poważnie pastisz zeznań tajnego agenta CBA? Jak mogłem przewidzieć, że niektórzy redaktorzy i znawcy polityki wezmą za dobrą monetę ów ckliwy, tandetny styl, mieszaninę języka harlequinów i trzeciorzędnych kryminałów, którym się posłużyłem, by wykpić wyznania Beaty Sawickiej? Czy tak mógłby przemawiać agent służb specjalnych? Czy gdyby w takich zeznaniach znajdował się cień prawdy, ktokolwiek o zdrowych zmysłach uczyniłby je fragmentem felietonu? Czy wyobraża sobie ktoś Mariusza Kamińskiego, który boi się pisnąć słówko, bo woda nie chce lecieć z kranów? Ależ to czysta groteska, całkowity absurd. Tak mi się przynajmniej zdawało do soboty, do chwili, gdy nagle tekst zaczął żyć własnym życiem i stał się – na kilka godzin – faktem, co najpierw wywołało wybuchy śmiechu, a potem smutną refleksję.
Wygląda na to, że Polacy w coraz większym stopniu żyją w medialnym matriksie, w którym groteska i farsa są traktowane jak prawdziwa opowieść. W tym sztucznym świecie w roli złych zostali już na amen obsadzeni bracia Kaczyńscy, a szczególnie ich ministrowie odpowiedzialni za sprawiedliwość, służby specjalne i last but not least walkę z korupcją. Są to postacie złowrogie, o kamiennym sercu, tak niecne, że wolno im przypisać dowolną niegodziwość.
Ot, choćby wynajęcie agenta, którego szantażem zmusili, by uwiódł biedną, Bogu ducha winną kobietę tylko po to, by zniszczyć opozycję. W takiej sytuacji pozostaje tylko wiara, że zdrowy rozsądek całkiem nie wyparował. I nadzieja, że koledzy dziennikarze przypomną sobie o rozróżnianiu literackich konwencji, a także o krytycyzmie, z którym należy podchodzić do wszelkich zeznań i wyznań, choćby okraszonych gęsto łzami i westchnieniami.
A swoją drogą to cieszę się, że zdecydowana większość czytelników mojego blogu w Internecie od razu wiedziała, że ma do czynienia z ironią.