Korespondencja z Rzymu
Matteo Renzi mimo protestów opozycji i oporu we własnych szeregach Partii Demokratycznej (PD) przeforsował ustawę, która zmienia ordynację wyborczą i zakłada zniesienie Senatu, by ułatwić rządzenie państwem.
Włosi mają wybitne zdolności do wpadania w polityczną pułapkę bez wyjścia. W ciągu ostatnich dziesięciu lat mieli pięciu premierów, choć kadencja parlamentu wynosi pięć lat. Kruchość rządów wynikała w dużej części z ordynacji wyborczej wprowadzonej w 2005 r., gdy u władzy był Silvio Berlusconi. Jej autor Roberto Calderoli, wówczas minister ds. reform konstytucyjnych, sam nazwał tę reformę „świństwem" (porcata) i przylgnęła do niej nieco elegantsza, bo brzmiąca z łacińska nazwa „porcellum".
Wszyscy parlamentarzyści byli praktycznie partyjnymi nominatami. Ordynacja, całkowicie proporcjonalna, przyznawała w Izbie Deputowanych zwycięskiej w wyborach koalicji lub partii automatycznie większość 55 proc. miejsc. Natomiast w Senacie ten sam przywilej funkcjonował na szczeblu 20 regionów, co w praktyce stwarzało w izbie wyższej sytuację niemal patową. Na przykład Romano Prodi (premier w latach 2006–2008) miał w Senacie, bez którego nie można przegłosować żadnej ustawy, zaledwie dwie szable więcej niż opozycja i dlatego jego rząd szybko upadł.
Co więcej, Trybunał Konstytucyjny w ubiegłym roku uznał tę ordynację wyborczą za niezgodną z ustawą zasadniczą. Poszło o premie za wyborcze zwycięstwo, co sprawiało, że w końcu nie każdy głos w wyborach był tyle samo wart. A to oznacza, że w ostatnich trzech wyborach powszechnych (2006, 2008, 2013) wybrano przedstawicieli narodu niezgodnie z konstytucją.
Żeby było ciekawiej, TK z jakichś powodów uznał, że obecny parlament działa lege artis. Niemniej jednak ordynację trzeba było zmienić.
Premier Renzi w genialnym posunięciu taktycznym w kwestii reform konstytucyjnych zawarł pakt z Berlusconim, więc od początku rządów dysponował zależnie od potrzeb dwiema większościami: własną i tą w sojuszu z opozycyjną Forza Italia. Berlusconi poszedł na ten układ, bo wydawało mu się, że w ten sposób będzie miał wpływ na losy państwa i będzie mógł liczyć na pewne przywileje u premiera.
Tak narodziła się nowa ordynacja wyborcza pod nazwą Italicum (że niby będzie służyć wszystkim Włochom). Jest też całkowicie proporcjonalna. Partia zwycięska w wyborach, jeśli otrzyma 40 proc. głosów lub więcej, może liczyć na 53 proc. miejsc w Izbie Deputowanych. A jeśli nie zdobędzie, to między dwiema najmocniejszymi partiami dojdzie do wyborczego balotażu dwa tygodnie później.