Prezydent Nicolas Maduro, następca uwielbianego swego czasu marksisty Hugo Chaveza, wykonał pierwszy gest w kierunku opozycji. Kilka dni temu doprowadził do zwolnienia z więzienia Leopoldo Lopeza skazanego na 14 lat jako odpowiedzialnego za organizację manifestacji w 2014 roku, w czasie której zginęło 40 osób. Lopez znajduje się obecnie w areszcie domowym.
Jest to pierwsze ustępstwo prezydenta, który nie rezygnuje jednak z pomysłu zmiany konstytucji i wzmocnienia swej władzy. Pod koniec tego miesiąca zostanie wybrane gremium, które zajmie się zmianą konstytucji. Z naruszeniem obecnej. Opozycja wzywa do protestów, dowodząc, że w Wenezueli zapanuje usankcjonowana prawem dyktatura na wzór kubański.
Prezydent rządzi tak jak Hugo Chavez, jak twierdzi, w imieniu narodu, kierując się wyłącznie jego dobrem. To w imię tego dobra działa Najwyższy Trybunał Sprawiedliwości, który pod dyktando prezydenta przejął w marcu uprawnienia parlamentu.
Na prośbę tego samego prezydenta niedługo później zrzekł się tych uprawnień. Maduro zdał sobie sprawę, że poszedł za daleko w walce z parlamentem, który, jak twierdzi, nie szanuje jego kompetencji szefa państwa. Opozycja parlamentarna rzeczywiście podejmowała próby zmiany konstytucji, a opozycja zebrała nawet wystarczającą liczbę podpisów pod żądaniem referendum w sprawie impeachmentu prezydenta. Bezskutecznie.
– Nie ma powodów, aby sądzić, że w najbliższym czasie może dojść w Wenezueli do zmiany władzy. Nikt nie jest w stanie zmusić prezydenta do ustąpienia, chyba że katastrofalna obecnie sytuacja gospodarcza przerodzi się w zapaść. To perspektywa całkiem realna – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Morslea Gombata, dziennikarka brazylijskiego dziennika „Valor Economico". Nicolasa Maduro popiera nadal ok. 20 proc. społeczeństwa. Reszta pragnie jego ustąpienia i nie docenia tego, co robi dla ludu. Chociażby trzeciej w tym roku podwyżki płacy minimalnej do poziomu 250 tys. boliwarów miesięcznie.