Wielu polityków i publicystów przekonuje dziś, że PiS po cichu chce wyprowadzić Polskę z Unii Europejskiej przeprowadzając tzw. Polexit w białych rękawiczkach. Ja jednak wierzę prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu oraz jego wiernym partyjnym towarzyszom, że wyjście z UE w ogóle nie przychodzi im do głowy. Wierzę, że rozumieją, iż członkostwo Polski w UE jest gwarantem naszej przynależności do cywilizacji Zachodu, której po 1945 roku z takim wytęsknieniem wypatrywały kolejne pokolenia Polaków. Obawiam się jednak, że temu wszystkiemu towarzyszy przekonanie, że co by się nie stało Polska w UE i tak będzie – bo historia się przecież skończyła.
Owszem, poczciwa mutti Merkel może się na nas trochę podąsać. Owszem, nieco zadziorny Macron może nam pogrozić palcem. Ale na tym się skończy. Czy ktoś kogoś kiedyś z UE wyrzucił? Czy ktoś kiedyś ukarał kogoś czymś więcej niż marsowym spojrzeniem Jeana-Claude’a Junckera? No dobrze, Frans Timmermans wydaje się zdeterminowany, by wytargać rząd PiS za ucho – ale przecież jest jeszcze nasz przyjaciel Viktor Orban. Najważniejsze jednak, że historia się skończyła – UE to bilet w jedną stronę, nie po to mury runęły w 1989 roku, żebyśmy musieli się dziś czymś martwić. Potrzęsiemy trochę stołem – może spadnie z niego dla nas coś ekstra. A potem jak gdyby nigdy nic zajmiemy należne nam miejsce. Wyrazem tego jest pojawiające się co pewien czas ironiczne stwierdzenie: Przecież nikt nie przyśle do nas czołgów. Wiadomo, czołgi jeżdżące po Europie, to ta historia, która się skończyła.
Owszem, są tacy politycy w obozie władzy, którzy obrazili się na UE na tyle, że sugerowali, iż Polska – wzorem Wielkiej Brytanii – mogłaby spytać obywateli o przyszłość kraju we Wspólnocie (rok temu sugerował to Zdzisław Krasnodębski, ale potem złagodził ton swojej wypowiedzi). Głośniej mówią o tym niektórzy sympatycy PiS w internecie. Ale i w tej postawie czuć przeświadczenie o końcu historii. Wyjdziemy z UE i będziemy żyć sobie dalej jak gdyby nigdy nic – ot, jadąc na wakacje do Grecji czy Włoch będziemy musieli wziąć ze sobą paszport. Gdyby historia się nie skończyła, to widmo osamotnienia w sercu Europy, gdzie krzyżują się interesy Zachodu i Wschodu mogłoby budzić niepokój. Ale spokojnie – historię mamy już za sobą.
A skoro tak jest to można bardzo wiele. Można na przykład – ku uciesze wiernego elektoratu – wygrzebać z szafy rachunek dla Niemców za grzechy przodków. Można bez konsekwencji dla ogólnego dobrostanu besztać tychże Niemców, co jakiś czas pieszczotliwie oskarżając ich mianem dzieci zwyrodnialców. Można – ustami członka rządu – sugerować, że Rosja stoi za śmiercią polskiego prezydenta (w czasach przed końcem historii byłby to casus belli). Można też łechtać narodową próżność proponując umieszczenie w paszportach motywów z Wilna i Lwowa. Można to robić bezkarnie – bo, jak zostało już powiedziane wyżej – czołgów nikt nie przyśle, a na nieprzychylne komentarze zawsze będziemy w stanie odpowiedzieć ostrzej. Świat po końcu historii jest taki piękny.
Szkoda tylko, że w 2014 roku do słownika stosunków międzynarodowych wrócił termin „aneksja”; zaraz potem powróciły i czołgi; Wielkiej Brytanii udało się opuścić UE a w poważnej polityce pojawili się cieszący się poważnym poparciem politycy, którzy chętnie wróciliby do rzeczywistości koncertu mocarstw, w którym na pierwsze skrzypce raczej się nie załapiemy. Historia się nie skończyła.