W Polsce wciąż liżemy rany po nieudanym mundialu. Selekcjoner Nawałka nie jest już selekcjonerem, piłkarze wstydliwie rozjechali się na wakacje, a korzystające z ich wizerunku firmy w większości zwinęły planowane na dłużej kampanie reklamowe. Tak jest choćby w Polsce, Niemczech, Portugalii, Hiszpanii i Argentynie. Ale ruch na rosyjskich stadionach wciąż trwa, dostarczając takich emocji, że nawet nad Wisłą chwile wieczornej ciszy przerywane są chóralnym wrzaskiem: gol!!! Bo mimo że nasi w domu, wciąż jesteśmy w szponach mafijnej organizacji o nazwie FIFA. To najmocniejszy z uczestników światowego koncertu mocarstw, przynajmniej do połowy lipca, kiedy kończy się mundial.
Do tego czasu zamilkła globalna polityka, ucichły wojny i tylko Trump tweetuje jak najęty, ale on magii piłki kopanej po prostu nie rozumie. Jeszcze nie zakończyła swoich rządów FIFA, a już na pudło wdziera się ATP z młodszą siostrą WTA, czyli światowe organizacje zawodowego tenisa, które czasowo zajęły korty na londyńskim Wimbledonie. Ten turniej to legenda. Rozgrywany jest od ponad 140 lat, a jego puchar, podobnie jak ten, którym dysponuje FIFA, jest obiektem marzeń milionów. Tak, wiem, że piłka nożna jest popularniejsza, ale nie jestem przekonany, czy w tenisa nie gra aby większa populacja... dorosłych. Przynajmniej w niektórych krajach świata.
W lipcu zbiorową wyobraźnią rządzą więc FIFA, ATP i WTA, ale tuż po nich na swoją szansę czekają już następni. Federacje kolarskie z Tour de France i Vueltą, siatkarze i piłkarze ręczni ze swoimi turniejami, a zimą FIS i amatorzy białego szaleństwa. Piszę tu o sporcie, bo zwykle przy problematyce globalizacji go nie dostrzegamy, a przecież w nie mniejszym stopniu niż typowe korporacje komercyjne przełamał bariery państwowych granic, a kwestie narodowe sprowadza do kibicowskich atawizmów.
Na przykładzie piłkarskiego szaleństwa widać najlepiej, jak bardzo korporacyjny, zglobalizowany i transnarodowy stał się świat. O udziale piłkarzy w reprezentacjach narodowych decyduje wszystko, tylko nie kwestie etniczne. Czasem to sprawa zwykłego wyboru. Urodzony w Berlinie Zachodnim Ghańczyk Jerome Boateng z dumą reprezentuje na boiskach Niemcy, podczas gdy jego brat Kevin-Prince gra dla kraju swoich przodków. Thiago Cionek, by nie szukać daleko, urodził się w Kurytybie, ale swoją szansę znalazł w reprezentacji narodowej ojczyzny Chopina. Poprzedników miał w Rogerze Guerreiro i Emmanuelu Olisadebe. Obaj reprezentowali nasze barwy narodowe za sprawą zwykłego wyboru. Dzięki obywatelstwu ani trochę bardziej nie stali się Polakami. Ich wybory podyktowała po prostu logika światowej korporacji FIFA ze swoimi ścieżkami sukcesu, awansu i pieniędzy.
Olisadebe wyleczył się z polskości ledwie po kilku latach i podobnie jak Guerreiro znalazł miejsce w lidze greckiej, ten ostatni zaś wrócił do rodzinnego Sao Paulo i dorabia jako kierowca Ubera. Czy w istocie kiedykolwiek uczestniczyli w czymkolwiek innym niż wielkiej jak ośmiornica korporacji FIFA? A co wspólnego z Serbią ma epatujący narodowymi kolorami jej flagi geniusz tenisa Novak Djoković? Jak cała czołówka ATP przez okrągły rok uczestniczy w odbywających się na całym świecie turniejach cyklu, a na co dzień mieszka nigdzie indziej, tylko w stolicy kosmopolityzmu – Monte Carlo. Nie on jeden. Obywatelami tej mekki pieniędzy i tenisa są również młody Niemiec Alexander Zverev, Chorwat Marin Cilić, Bułgar Grigor Dimitrow, a nawet Szwajcar Stan Wawrinka, by wymienić tylko najbardziej znanych.