Plus Minus: Gdy był pan u władzy, wsławił się pan słynnym, popularnym wśród społeczeństwa powiedzeniem „byczo jest!", a także szczególną troską o toalety zwane skądinąd sławojkami. Jak wyglądała pana praca na stanowisku premiera?
Nie chcę wymieniać prac i ulepszeń życia, przy których miałem zaszczyt i szczęście pomagać miejscowym czynnikom obywatelskim. W ogóle pracy mi nie brakło. Celem utrzymania stałej możności pracy mieszkałem w gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pokoje tu były średniej wielkości i bardziej przytulne niż ogromne, wysokie, pałacowe komnaty Prezydium Rady Ministrów. Poza tym w sekretariacie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych był stały dyżur urzędnika i przodownika policji, do których miałem z sypialni połączenie telefoniczne. Bezpośrednich połączeń telefonicznych z miasta w nocy nie przyjmowałem, gdyż Polacy umieli się bawić w nocy nad ranem w dowcipy, które przeszkadzają spać. Parę razy koło trzeciej, czwartej nad ranem uprzejmy głos, pokryty tuszem rozbawionych różnopłciowych okrzyków i chichotów, proponował mi niezwłoczny przyjazd do restauracji celem wypicia kieliszka wina i obejrzenia ubikacji, które nie są w porządku. To były telefony optymistów. Pesymiści lub rozczarowani do życia, pod wpływem większej dawki alkoholu, w przerwach od ataku czkawki, mówili do słuchawki grubym głosem mniej więcej tak: – Sławoju, bodaj cię cholera jasna trzęsła z tym twoim „byczo jest".