Wrocław, mimo że oficjalnie przejęty przez Polskę, przez trzy miesiące po kapitulacji Berlina pozostał miastem niemieckim. Później, przez cały kolejny rok, jego większa część faktycznie znajdowała się pod niemiecką administracją, dyskretną, lecz z konieczności tolerowaną przez Polaków. I był jeszcze rok następny, gdy Niemcy, choć upośledzeni jako społeczność, nadawali ton wrocławskim ulicom. Tym sposobem w latach 1945–1947 istniały i funkcjonowały obok siebie dwa miasta: polskie i niemieckie. To przedziwne zjawisko ustało wraz z wyjazdem za Odrę zdecydowanej większości niemieckich mieszkańców.
W czasach gdy wydaje się nam, że odbarwiliśmy już większość białych plam naszej najnowszej historii, te dwa wrocławskie lata świecą nieskalaną bielą w potocznej polskiej świadomości i polskiej pamięci. Trudno się temu dziwić, zważywszy inercyjną siłę mitu o naszym „powrocie nad Odrę" w maju 1945 r. i rzekomo natychmiastowym zgnieceniu tam wszystkiego, co germańskie. Nieudawane zdumienie budzi dopiero fakt, że jest to biała plama także w historiografii niemieckiej. Próżno by szukać w tamtejszych źródłach nazwiska nadburmistrza Steikerta, urzędującego we Wrocławiu od maja do sierpnia 1945, nie istnieją też żadne opracowania o niemieckim samorządzie owych czasów. Być może te fakty nie pasują do zakorzenionego nad Hawelą i Renem stereotypu Niemców niewinnie cierpiących i kompletnie pozbawionych obrony.
Historia – jak uczył Herodot – to umiejętność wiązania faktów w opowieść. Prawem paradoksu Wrocław, któremu poświęcone są dzieła tak znane, jak „Mikrokosmos" Normana Daviesa i Rogera Moorhouse'a, swojej historii lat 1945–1947 dotąd nie posiada. W czasach PRL zastępował ją slogan „piastowskiego miasta", slogan znienawidzony przez żądne prawdy młodsze pokolenia wrocławian. Ta zrozumiała skądinąd animozja, widoczna u piszących o mieście Polaków doby internetu, doprowadza ich jednak do swoistego obłędu – bo tak ocenić należy upartą manierę używania nazwy „Breslau" w odniesieniu do historii miasta przed 1945 r., jakby w języku polskim nazwa „Wrocław" nie funkcjonowała od bez mała tysiąca lat. Tutaj też nie ma opowieści, są tylko luźne, nieukładające się w spójną całość obrazki Niemców opuszczających miasto ze skromnym dobytkiem na dwukołowych wózkach. Pionierskie prace polskich naukowców, takich jak dr Roman Kaczmarek, są tu zaledwie pierwszymi jaskółkami – dostarczającymi faktów na potrzeby przyszłej, nieopowiedzianej jeszcze relacji.
Życie na Utopii
Pierwsze powojenne miesiące nadodrzańskiej metropolii nie mają swojej polskiej historii z jednego, lecz zupełnie wystarczającego powodu: w odpowiednim czasie nie miał jej kto opowiedzieć. Wrocławscy pionierzy, ci prawdziwi, stanowili garstkę, która widać nie wytworzyła literackiej masy krytycznej. A reszta? Z pewnym zażenowaniem musimy tu przytoczyć opinię naocznego świadka, pierwszego polskiego prezydenta miasta Bolesława Drobnera: 60 proc. populacji przybyszów w 1945 r. stanowili szabrownicy. Jeśli Drobner nawet przesadził, to zapewne niewiele. We wrześniu 1945 r. wrocławska gazeta „Pionier" podawała, że szabrem zajmuje się w mieście co najmniej co trzeci mieszkający tu Polak. Ci ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, ale dobiwszy targu, nie decydowali się pozostać.