Na końcu przyszli po dzieci, po te dzieci, których nie udało się wypisać do domów, których nie udało się ukryć. Ile ich było? Dokładnie nie wiadomo, zresztą, kto by liczył. Dość, że dwa autobusy, więc pewnie koło setki. Zalęknione dzieciaki niewiele miały wcześniej powodów do radości, więc choć przejażdżka krótka, półgodzinna, to nie reagowały źle. Pozwolono im rozbiec się po lesie i dopiero wtedy padły pierwsze strzały. „Strzelano do nich jak do zajęcy" – opisywał później jeden ze świadków. Obok stali już z łopatami miejscowi Żydzi. To oni musieli pozbierać i wrzucić do dołów ciała. I rannych, bo nie wszystkie dzieci zginęły. „Po zakopaniu dzieci ziemia w niektórych miejscach poruszała się".
Proszę wybaczyć naturalizm opisu, więcej takich scen nie będzie. Całą historię eksterminacji szpitala psychiatrycznego w Świeciu opisał w wydanej właśnie książce Mateusz Kubicki. „Kapitan ostatni opuszcza swój statek..." to właściwie biografia ostatniego dyrektora szpitala Józefa Bednarza. Był on wtedy, jesienią 1939 r., sześćdziesięciolatkiem, dyrektorował tam od siedmiu lat. Dyrektorował tak, jak żył, pośpiesznie, gwałtownie, bezkompromisowo, nie brał urlopów, szkoda mu było czasu na cokolwiek poza pracą, jakby przeczuwał, że tego czasu mu zabraknie.
W szpitalu było wtedy 1600 pacjentów, a on – w co trudno uwierzyć, ale tak twierdzą świadkowie – znał ich wszystkich, z każdym rozmawiał, nadzorował leczenie. Humanizował je, jak byśmy dziś powiedzieli, ale nie tylko na likwidacji murów to polegało. Bednarz – socjalista z przekonania, w zaborach działacz PPS – mawiał, że miarą rozwoju społeczeństw jest jego stosunek do psychicznie chorych. Znam ten cytat, bo stosowny napis widywałem na budynku dyrekcji szpitala codziennie. W końcu obok biegła moja droga ze szkoły do domu, ze stołówki szło się prosto, między świetlicą a dyrekcją właśnie, i wtedy trzeba było skręcić w lewo.
Tak, mieszkałem na terenie szpitala, w którym moi rodzice byli psychologami, przez całe swe dzieciństwo. Historię tę znałem jednak z bliżej niezidentyfikowanych opowiadań. Szkoła moja, antyniemiecka przecież jak cały PRL, o zbrodni wstrząsającej, która wydarzyła się w miasteczku, nigdy nie wspomniała, w mieście nie było żadnej ulicy, pomnika, niczego. To upór innego wielkiego dyrektora, Mieczysława Petelskiego, sprawił, że w 1980 r. szpitalowi nadano imię Bednarza. Bo historia, którą opisałem na początku, ma swoje równie tragiczne postscriptum z Bednarzem w roli głównej.
Wymordowanie dzieci były elementem pozbywania się przez Niemców psychicznie chorych. Najpierw zginęło jednak co najmniej tysiąc dorosłych chorych, których nie udało się wypisać do domów lub ukryć. Bo tak, niektórzy pracownicy szpitala ukrywali chorych, niczym w kolejnych latach okupacji ukrywano Żydów. Pacjentów wywożono głównie do Mniszka, kilkanaście kilometrów od Świecia, w połowie drogi na Grudziądz. Tam już od początku września ginęły tysiące ludzi, także Żydów wykorzystywanych do kopania dołów. Ile było ofiar? Nie wiadomo, na jakiś rok przed wyzwoleniem hitlerowcy odkopali masowe groby, by je spalić i zmielić kości. Szacuje się jednak, że zginęło tam nawet dziesięć tysięcy osób: księży i Żydów, miejscowej inteligencji i upośledzonych umysłowo, ofiar wyselekcjonowanych i przypadkowych.