Robert Mazurek. Zbrodnia w Mniszku. Na końcu przyszli po dzieci

Nie tylko lato było ciepłe tego roku. Jesienne słońce sprawiało, że i w październiku było pięknie. Wokół wszystko umierało, tylko przyroda sielska, paradoks. Tak, natura poddała się ostatnia i wtedy wszystko się skończyło, i pogoda, i jesień, i nadzieja, wszystko.

Publikacja: 13.09.2019 18:00

Robert Mazurek. Zbrodnia w Mniszku. Na końcu przyszli po dzieci

Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Na końcu przyszli po dzieci, po te dzieci, których nie udało się wypisać do domów, których nie udało się ukryć. Ile ich było? Dokładnie nie wiadomo, zresztą, kto by liczył. Dość, że dwa autobusy, więc pewnie koło setki. Zalęknione dzieciaki niewiele miały wcześniej powodów do radości, więc choć przejażdżka krótka, półgodzinna, to nie reagowały źle. Pozwolono im rozbiec się po lesie i dopiero wtedy padły pierwsze strzały. „Strzelano do nich jak do zajęcy" – opisywał później jeden ze świadków. Obok stali już z łopatami miejscowi Żydzi. To oni musieli pozbierać i wrzucić do dołów ciała. I rannych, bo nie wszystkie dzieci zginęły. „Po zakopaniu dzieci ziemia w niektórych miejscach poruszała się".

Proszę wybaczyć naturalizm opisu, więcej takich scen nie będzie. Całą historię eksterminacji szpitala psychiatrycznego w Świeciu opisał w wydanej właśnie książce Mateusz Kubicki. „Kapitan ostatni opuszcza swój statek..." to właściwie biografia ostatniego dyrektora szpitala Józefa Bednarza. Był on wtedy, jesienią 1939 r., sześćdziesięciolatkiem, dyrektorował tam od siedmiu lat. Dyrektorował tak, jak żył, pośpiesznie, gwałtownie, bezkompromisowo, nie brał urlopów, szkoda mu było czasu na cokolwiek poza pracą, jakby przeczuwał, że tego czasu mu zabraknie.

W szpitalu było wtedy 1600 pacjentów, a on – w co trudno uwierzyć, ale tak twierdzą świadkowie – znał ich wszystkich, z każdym rozmawiał, nadzorował leczenie. Humanizował je, jak byśmy dziś powiedzieli, ale nie tylko na likwidacji murów to polegało. Bednarz – socjalista z przekonania, w zaborach działacz PPS – mawiał, że miarą rozwoju społeczeństw jest jego stosunek do psychicznie chorych. Znam ten cytat, bo stosowny napis widywałem na budynku dyrekcji szpitala codziennie. W końcu obok biegła moja droga ze szkoły do domu, ze stołówki szło się prosto, między świetlicą a dyrekcją właśnie, i wtedy trzeba było skręcić w lewo.

Tak, mieszkałem na terenie szpitala, w którym moi rodzice byli psychologami, przez całe swe dzieciństwo. Historię tę znałem jednak z bliżej niezidentyfikowanych opowiadań. Szkoła moja, antyniemiecka przecież jak cały PRL, o zbrodni wstrząsającej, która wydarzyła się w miasteczku, nigdy nie wspomniała, w mieście nie było żadnej ulicy, pomnika, niczego. To upór innego wielkiego dyrektora, Mieczysława Petelskiego, sprawił, że w 1980 r. szpitalowi nadano imię Bednarza. Bo historia, którą opisałem na początku, ma swoje równie tragiczne postscriptum z Bednarzem w roli głównej.

Wymordowanie dzieci były elementem pozbywania się przez Niemców psychicznie chorych. Najpierw zginęło jednak co najmniej tysiąc dorosłych chorych, których nie udało się wypisać do domów lub ukryć. Bo tak, niektórzy pracownicy szpitala ukrywali chorych, niczym w kolejnych latach okupacji ukrywano Żydów. Pacjentów wywożono głównie do Mniszka, kilkanaście kilometrów od Świecia, w połowie drogi na Grudziądz. Tam już od początku września ginęły tysiące ludzi, także Żydów wykorzystywanych do kopania dołów. Ile było ofiar? Nie wiadomo, na jakiś rok przed wyzwoleniem hitlerowcy odkopali masowe groby, by je spalić i zmielić kości. Szacuje się jednak, że zginęło tam nawet dziesięć tysięcy osób: księży i Żydów, miejscowej inteligencji i upośledzonych umysłowo, ofiar wyselekcjonowanych i przypadkowych.

A ostatni jesienią 1939 r. był właśnie Józef Bednarz. Niemieccy lekarze, hieny w lekarskich kitlach – mówiąc wprost, mieli do niego na tyle respektu, że proponowali mu, by uciekł. Nie skorzystał. Bo „kapitan ostatni opuszcza swój statek", jak powiedział wcześniej swym polskim współpracownikom. I, niczym Korczak, do którego go czasem porównywano, został ze swoimi chorymi do końca. Do końca ich i swego, do leśnego dołu.

Na końcu przyszli po dzieci, po te dzieci, których nie udało się wypisać do domów, których nie udało się ukryć. Ile ich było? Dokładnie nie wiadomo, zresztą, kto by liczył. Dość, że dwa autobusy, więc pewnie koło setki. Zalęknione dzieciaki niewiele miały wcześniej powodów do radości, więc choć przejażdżka krótka, półgodzinna, to nie reagowały źle. Pozwolono im rozbiec się po lesie i dopiero wtedy padły pierwsze strzały. „Strzelano do nich jak do zajęcy" – opisywał później jeden ze świadków. Obok stali już z łopatami miejscowi Żydzi. To oni musieli pozbierać i wrzucić do dołów ciała. I rannych, bo nie wszystkie dzieci zginęły. „Po zakopaniu dzieci ziemia w niektórych miejscach poruszała się".

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką