Jak „Dziady" w reżyserii Kazimierza Dejmka w 1968 r.?
Zdarzały się bardziej zaskakujące reakcje, jak 25 sierpnia 1830 r. po premierze opery „Niema z Portici" Aubera w Brukseli. Wystarczyła iskra, którą była pieśń o miłości do ojczyzny, aby publiczność wyszła z teatru i wywołała rewolucję, co w konsekwencji doprowadziło do uzyskania przez Belgię niezależności. Była to rewolucja dla nas niekorzystna, ponieważ rosyjska ekspedycja wojskowa, która miała ją stłumić, otrzymała rozkaz zdławienia powstania listopadowego. Historia zna wiele przykładów, kiedy przedstawienie trafia w emocje zbiorowe. Teatr jest jedyną sztuką, która na czas spektaklu tworzy z różnych ludzi wspólnotę. Rozumieli to twórcy teatru kontrkultury – przedstawienie łączyło uczestników gotowych wyjść na ulicę i protestować.
Czyli kiedy teatr spełnia rolę doraźnego komentatora, to można mu wybaczyć inne niedoskonałości?
Nie do końca. Publicystyka przekładająca się na potok aktualnych wiadomości to trochę mało. Widziałem wiele kiepskich przedstawień publicystycznych z tezami wyłożonymi kawa na ławę, jakby nie doceniono, że widz umie kojarzyć, rozumie metaforę, trafnie odczyta symbol. Niekiedy subtelna aluzja wywołuje żywszy odbiór niż jednoznaczny przekaz.
To w końcu dobrze jest z teatrem czy źle?
Jest bardzo zróżnicowany i szybko się zmienia. Dawniej obowiązywały wspólnie akceptowane normy, na przykład estetyczne. Istniał kanon piękna. Dzisiaj tego nie ma. Żyjemy w epoce postmodernistycznej, gdzie wszystko jest równoprawne, dopuszczalne, względne. Możemy wybierać, co chcemy, ale każdy wybór może zostać zakwestionowany jako nieautentyczny. Na tym polega kłopot – nie ma się do czego odwoływać.
Spada poziom kompetencji kulturowych?
Zanika znajomość tradycji. Przerwany został kod kulturowy, dla którego podstawą był zasób wspólnych lektur. W każdym okresie życia czytaliśmy te same książki, tworzące elementarny kanon. Bohaterami naszej wyobraźni byli Robinson Crusoe, Winnetou, trzej muszkieterowie i d'Artagnan, John Silver itd. Miałem zwyczaj zwracać się do studentów z formułką: „jak państwo pamiętają", i mogłem liczyć, że wiedzą, o czym mówię, do jakich książek się odwołuję. Ale spotkała mnie niespodzianka, kiedy po przeciągniętej w czasie lekturze referatu mego seminarzysty powiedziałem: „uff, uff – jak mówił Winnetou". Jedna ze studentek zapytała: „Przepraszam, a co on napisał?". Było to śmieszne nieporozumienie, ale trudno było mi uwierzyć, że można nie wiedzieć, kto to był Winnetou.
A jak zareagowali pozostali?
Zapanowała cisza. Aż ktoś powiedział, że to postać z jugosłowiańskiego filmu. Nie skojarzono Winnetou z powieścią Karola Maya. Zrozumiałem, że mój kanon jest anachroniczny, a oni mają własny, w którym królują bohaterowie słynnych komiksów i filmów fantasy. Broniłbym jednak poglądu, że kanon polonisty to coś więcej niż obowiązkowy spis lektur. Równie ważne, a może ważniejsze, jest to, co powstało w wyniku indywidualnych wyborów i świadczy o nas jako przedstawicielach humanistyki.
To dlaczego Japończycy postanowili zlikwidować humanistyczne studia?
Trudno to zrozumieć. Japonia jest przecież krajem o wielowiekowej kulturze, który troskę o nią łączył z niebywałym postępem techniki. Likwidacja humanistyki to poważne zagrożenie nie tylko dla kultury, ale też harmonijnego rozwoju człowieka.
Dlaczego?
Podam przykład. Młoda przedszkolanka dała dziecku kredki, a ono nie umiało się nimi posłużyć. Wyjęło smartfon i szukało paluszkiem czegoś, co mogłoby mu pomóc. To sześcioletnie dziecko nie miało dotąd w ręce kredek, nigdy nie rysowało. Taki może być początek wykorzeniania z podstawowych dla człowieka umiejętności, kształtujących jego umysł, psychikę, duchowość. W tym procesie istotna jest także świadomość tradycji, która zawsze była źródłem myślenia o historii, człowieczeństwie, o tym, kim jestem, jakie są moje korzenie.
Czy to potrzebne?
Nie sposób zrozumieć, kim się jest w wielowiekowym łańcuchu historii, jeśli się niczego nie wie o poprzednikach. Cieszy mnie powrót do poszukiwań genealogicznych. Wychowałem się w domu, w którym często rozmawiało się o dziejach naszej rodziny. Niedawno spisał je mój syn. Mojemu bratu stryjecznemu udało się odtworzyć historię całej rodziny od początku XVIII w. Zbyt łatwo wyrzekamy się swej historii. Brak poczucia tożsamości rodzi pragnienie bycia „kimś", wyrwania się z anonimowego tłumu, zaistnienia za wszelką cenę. Nieraz może to prowadzić do tragedii.
Co mamy robić?
Nie ma jednej recepty. Moja rada jest banalnie prosta: zdobyć się na wysiłek i przeczytać coś, co odłożone na półkę, długo czekało, na przykład siedem tomów „W poszukiwaniu straconego czasu" Marcela Prousta.
Janusz Degler, ur. w 1938 r. historyk literatury, teatrolog, historyk teatru, edytor, emerytowany profesor Uniwersytetu Wrocławskiego i PWST ?w Krakowie (filia we Wrocławiu). Autor ok. 180 rozpraw, artykułów, szkiców i recenzji, głównym przedmiotem jego zainteresowań jest twórczość Stanisława Ignacego Witkiewicza, wykłady na temat Witkacego prowadził na wielu uniwersytetach europejskich. ?Był także wydawcą „Tekstów z lat 1965–1969" Jerzego Grotowskiego