Tym razem chodzi o boskie moce. „Devs" to w zasadzie skrót od słowa „developers", oznaczającego – w uproszczeniu – zespół programistów rozwijających nowe aplikacje. Jak jeszcze można rozszyfrować ten skrót? Myślę, że to pytanie nie będzie wielkim spoilerem. Szybko bowiem zdajemy sobie sprawę, że pracownicy tajnego zespołu Devs w firmie Amaya tworzą w istocie coś ponadludzkiego: rozwiązanie, które na zawsze zmieni świat. A z takimi rozwiązaniami zawsze wiążą się kłopoty. W pewnym momencie bez śladu znika jeden z „devsów" Siergiej. Jego partnerka Lily decyduje się na przeprowadzenie własnego dochodzenia w tej sprawie.
W tym momencie zawiązuje się niespieszna, choć pełna napięcia akcja. Oglądaniu „Devs" towarzyszy uczucie przytłoczenia, zaszczucia i niepokoju. Potęguje je hipnotyzująca ścieżka dźwiękowa, której głównym kompozytorem jest Ben Salisbury. Momentami przywodzi ona na myśl muzykę z „Requiem dla snu" Darrena Aronofsky'ego. Nastrój budują też wizualia, łączące przesłodzone zdjęcia z prospektów reklamowych technologicznych gigantów z przerażającymi technowizjami rodem z „Za czarną tęczą" Panosa Cosmatosa. Czasami ta duszna atmosfera aż prosi się o przełamanie odrobiną humoru, jednak tak się nie dzieje.
Od ostatniego odcinka „Mr. Robot", znakomitego, być może najlepszego, telewizyjnego technothrillera w historii, minęło już kilka dobrych miesięcy. Twórcy „Devs" przyjęli zupełnie inną perspektywę niż Sam Esmail, twórca tamtej produkcji: zamiast rozważań psychologicznych, które dominowały w „Mr. Robot", stawiają istotne pytania filozoficzne – przede wszystkim dotyczące prowadzonego od wieków sporu między koncepcją wolnej woli a determinizmem. Ostatnie lata zdają się przyznawać rację determinizmowi. Studenci pierwszego roku uczą się z podręcznika „Psychologia i życie" Philipa Zimbardo i Floyda Rucha, że jeśli chcą uprawiać psychologię, muszą przyjąć deterministyczny sposób patrzenia na świat, a więc taki, w którym każde działanie człowieka wynika z konkretnych przyczyn, tak jak kula bilardowa porusza się nie dlatego, że chce, ale dlatego, że uderzyła w nią inna. Ale czy faktycznie wolna wola nie istnieje?
Niestety, w świetle tych głębokich rozważań na dalszy plan schodzi aktorstwo. Brakuje w „Devs" naprawdę wyrazistych kreacji. Sonoya Mizuno w roli Lily irytuje swoją nijakością, brakiem psychologicznej głębi (tu akurat nie popisał się scenarzysta) i graniem ciągle na tej samej nucie, gdzieś między rozpaczą a determinacją. Obserwacja innych bohaterów każe czasem przypuszczać, że naprawdę zbyt mocno wczuli się w ideę technothrillera, gdyż momentami przypominają roboty odgrywające swoje role. Ciekawszy jest Nick Offerman jako Forest, szef Amai; w zasadzie tylko o jego wcześniejszym życiu wiemy odrobinę więcej. Jest kilka obiecujących postaci, takich jak młody programista Lyndon (grany przez kobietę Cailee Spaeny) czy jego dużo starszy kolega Stewart (w tej roli Stephen McKinley Henderson), ale reżyser nie daje im się na dobre rozwinąć, wyodrębnić z tłumu.