Bywam na konferencjach prasowych w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i czasem zadaję sobie pytanie, co dzieje się w głowie rzecznika takiej instytucji... Sprawa zrobiła się skomplikowana, gdy Covid-19 stał się takim gorącym kartoflem, który przerzucają między sobą USA i Chiny. Każde państwo, które ma problem z koronawirusem stara się znaleźć winnego tej sytuacji.
Ale czy już sam fakt, że szuka się winnego, nie jest sukcesem Chin? Kilka miesięcy temu był tylko jeden winny.
Przez te wszystkie miesiące apeluję w swoich relacjach o jedno – by korzystać z danych i wiedzy ekspertów. Śledztwo w sprawie początków pandemii będzie trudne do przeprowadzenia.
A co uważa przeciętny Chińczyk?
Ciekawe było to, jak mieszkańcy Wuhanu reagowali na pytanie o przyczyny wybuchu epidemii Covid-19. Ja nie mogłem sobie pozwolić na taki wyjazd, który potem byłby okupiony długą kwarantanną, ale koleżanka z brytyjskiego „The Telegraph" pojechała. Wiele osób, z którymi rozmawiała, twierdziło, że wirus przyszedł spoza Chin. Mieszkam tu wiele lat i wiele widziałem, ale nawet dla mnie było to zaskoczeniem. Zresztą, gdy tylko problemy z wirusem zaczęły mieć Stany Zjednoczone, to pojawiły się sugestie, że wirus został przywleczony przez Amerykanów. Przypominano, że w Wuhan, w listopadzie odbywały się światowe igrzyska wojskowe. Jakkolwiek by to brzmiało, była tam nawet reprezentacja z Polski. Teorie spiskowe aż same cisną się na usta: wirus został specjalnie podrzucony Chińskiej Republice Ludowej.
Jak naród, który ma tak bardzo konsumpcyjny styl życia, radził sobie z zamrożeniem gospodarki?
Tu rzeczywiście ludzie wolą zjeść na mieście niż gotować w domu. Dziś znów restauracje w Pekinie są pełne. Po SARS reagowano podobnie: dzień po zdjęciu zakazów knajpy były pełne. Fakt, że strach przed epidemią był. Jeszcze w maju pojawiały się kontrole policji, która sprawdzała, czy osoby oczekujące na posiłek mają maseczki. Chiny to jedno z najbardziej kontrolowanych państw na świecie i jakkolwiek by to oceniać, w tym przypadku przyniosło to pozytywne efekty. Korea Południowa przeprowadzała testy na masową skalę i panowała nad swoimi obywatelami, ale okazało się, że jedna zakażona osoba, która wybrała się do barów i klubów nocnych, była w stanie doprowadzić do rozprzestrzenienia się epidemii w Seulu. Miesiąc po tym wydarzeniu trzeba tam było ponownie wprowadzić ograniczenia. Coś za coś. Jest wiele osób, które niezbyt poważnie traktują zagrożenie koronawirusem. Myślą, że ono zostało wymyślone. Tymczasem przykład Korei pokazuje, że niewiele trzeba, by powrócić do punktu wyjścia.
Chiny będą inne po Covid-19?
Uważam, że cały świat będzie inny. Ten świat, w którym ja żyję, jest już czymś innym. Kluczem jest to, że koronawirus stał się kwestią polityczną. To jest straszak, który jest instrumentem siłowania się między mocarstwami. Nie widzę myślenia w kategoriach: jak działać, żeby ta sytuacja już się nie powtórzyła. Działania samych Chin można odbierać jako agresywne. To wynika z niezwykle napiętych relacji z Waszyngtonem.
Donald Trump stwierdził, że Chiny są „odpowiedzialne za wszystkie nieszczęścia".
Od Azjatów, którzy mieszkają na Zachodzie, wiem, że po tych słowach przeszła fala hejtu. Zaczęło się od użycia sformułowania „chiński wirus".
Właśnie ten zwrot „promował" prezydent USA.
Ten zwrot można podciągnąć pod stygmatyzację rasową. To jest paradoksalne i smutne, biorąc pod uwagę to, co dziś się dzieje na ulicach amerykańskich miast.
Przy okazji protestów i zamieszek w USA mało mówi się o tym, że uderzenie w gospodarkę najbardziej dotknęło najbiedniejszych i to też jedna z przyczyn tych manifestacji.
Jakby zapytać dziecko w pierwszych klasach szkoły o najmocniejszą światową demokrację, to odpowie pewnie, że są nią Stany Zjednoczone. Te zamieszki, w których policja używa siły czy brutalnie rozprawia się z ich uczestnikami, są w Chinach nagłaśniane. W mediach ma to ilustrować, jak wielkie problemy mają Amerykanie. To jest oczywiście bardzo instrumentalnie wykorzystywane. Teza jest jedna: USA nie są żadną wykładnią tego, co można, a czego nie można.
A całkiem przy okazji Chiny dokręcają śrubę Hongkongowi.
Nie znamy jeszcze szczegółów projektu, który przyjął parlament w Chinach. Wiadomo, że dotyczy bezpieczeństwa narodowego i jego zamysłem jest to, by działalność antyrządową uznawać za zagrożenie dla bezpieczeństwa państwowego. W warunkach chińskich „działalność antyrządowa" to naprawdę bardzo szerokie pojęcie. A to oznacza, że jesteśmy już bardzo blisko takich terminów, jak terroryzm czy inne poważne „izmy". Chodziło o stworzenie prawa, które wyeliminuje niesankcjonowane protesty. Szybko o tym zapominamy, ale przecież w ubiegłym roku w Hongkongu na ulice wyszło ponad 2 miliony ludzi. Tyle osób protestowało przeciwko prawu, które pozwalało na ekstradycję mieszkańców Hongkongu do kontynentalnych Chin.
Jak już jesteśmy przy protestach, to rozmawiamy kilka dni po 4 czerwca, czyli rocznicy masakry na placu Tiananmen. Czy w Chinach ktoś upamiętniał ofiary tamtych wydarzeń?
To jest chyba największy problem pracy korespondenta w Chinach, że dbając o bezpieczeństwo źródeł, nie wszystko można powiedzieć publicznie. Chodzi o to, by osoba, która podzieli się z tobą swoją historią, nie zniknęła. To się może zdarzyć, nawet jeśli historia została opublikowana w kraju, który jest oddalony nawet siedem tysięcy kilometrów. Masakra Tiananmen jest tu tematem tabu. Wszelka działalność odnosząca się do tego wydarzenia jest uznawana za zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Jedynym miejscem, gdzie można było upamiętnić te ofiary, był właśnie Hongkong. 4 czerwca na Twitterze, który jest tu zablokowany, pojawiło się nagranie, na którym kilka osób, głównie matek zabitych w 1989 r., pojawiło się na grobach ofiar. Dramatyzm sytuacji polega na tym, że można trafić do aresztu za to, że pójdzie się tego dnia na grób bliskiej osoby. Nie pamiętamy o tym na co dzień. Warto o tym przypominać nawet przy przekazach dotyczących rosnącej potęgi Chin. Ona jest faktem, ale trzeba znaleźć równowagę w przekazywaniu informacji.
Po wybuchu pandemii wieszczono gospodarczy upadek Chin. Wszystko wskazuje na to, że informacje o ich schyłku były mocno przesadzone. Jak to wygląda od środka?
Na razie nie widać żadnych oznak choroby. Powoli z trybu „gdybania" o tym, jak koronawirus odbije się długofalowo na chińskiej gospodarce ponownie przestawiamy się na kwestie polityczne – wojny handlowej z USA, która powraca na pierwszy plan czy ewentualnego odpływu kapitału z Hongkongu. Nie widać spektakularnych bankructw, które wieszczono. Bezrobocie jest prawdopodobnie większe od podawanego w chińskich statystykach, ale też na razie nie jest widoczne „na ulicy". Używając bliskiego ci języka boksu – Chiny wysoko trzymają gardę i skutecznie odpierają ciosy.
Kiedy znów będziesz w Polsce?
Tak szybko, jak dojdzie do wznowienia bezpośrednich lotów do Warszawy, a powrót do Chin nie będzie okupiony dwutygodniową przymusową kwarantanną w hotelu. A tak jest teraz, za hotelową kwarantannę trzeba też zapłacić we własnym zakresie. Czyli sądzę, że nieprędko.
—rozmawiał Piotr Witwicki, dziennikarz polsatnews.pl
Tomasz Sajewicz – korespondent Polskiego Radia w Azji Północno-Wschodniej. W Chinach od 2005 r. Pracował m.in. w Korei Południowej i Północnej, Japonii i Nepalu. Przed przyjazdem do Chin był korespondentem Polskiego Radia w Iraku