Trudno pisać bez pasji. Z lenia w młodości stałem się pracoholikiem na starość i najlepiej się czuję, gdy nigdzie nie wychodzę z domu i mogę sobie spokojnie pisać. Wtedy jest szczęście Frania. Mój pies Franek mi asystuje pod stołem. Co parę godzin trąca mnie nosem i pohukuje. Wtedy krzyczę: – Franula! Nie bądź Dracula! Daj mi skończyć zdanie, człowieku – ale on biegnie do drzwi, wskazując mi kierunek, gdzie mam iść. – Okay! Już idę, idę. Pies ci mordę lizał. Zamordujesz mnie! Życia z tobą nie mam! – psioczę na niego, wstając od stołu. Wtedy Wandzia go broni: – Czego na niego krzyczysz?! Gdyby nie Franek, to byś się nie ruszył. Nie rozumiesz, że to dla twojego zdrowia? Zamiast dziękować Frankowi, że wyprowadza cię na pole, to się na niego drzesz jak sowa!
– A ja wolę przy stole! – odszczekuję się. Słowem, zapamiętuję się w pracy i to jest moja terapia. Dziś w pełni rozumiem ojca, który pisząc „Wzgórze błękitnego snu” uciekł aż na Syberię. Pamiętam jak po lekkim wylewie spytał swego neurologa Stanisława Edelwajna: – Panie profesorze! Proszę mi szczerze powiedzieć. Czy ja mogę jeszcze pisać?! – To jest nawet wskazane – zaśmiał się profesor. Po tej odpowiedzi tata, idąc z rana do gabinetu, mówił: – Siadam do maszyny, synu. Trudno. Profesor przepisał mi co najmniej jedną stroniczkę dziennie. Muszę się ściśle trzymać jego recepty... Dlatego, gdy przyszła na jesieni 1980 roku delegacja kolegów, z moimi przyjaciółmi Andrzejem Jareckim, Leszkiem Prorokiem i Jerzym Sito na czele, mówiąc, że w imieniu naszego środowiska pragną go na najbliższym grudniowym walnym zjeździe wysunąć na prezesa ZLP, odparł im krótko:
– Kochani moi! To bardzo miło z waszej strony, że zasłużyłem na wasz szacunek i zaufanie, ale ja chcę w życiu napisać jeszcze jedną książkę! I tak ich mało napisałem, bo zacząłem późno, nie tak jak Jarek. Poza tym raz już wysunęliście mnie na prezesa i po tej nauczce powiedziałem sobie: „Nigdy więcej, Igorku...”. Ojciec tamten zjazd ZLP w Bydgoszczy w 1972 roku bardzo przeżył. Wtedy też przyszła do niego grupa niezależnych pisarzy, z Jerzym Andrzejewskim, Zbigniewem Herbertem, Stefanem Kisielewskim i Antonim Słonimskim na czele, i poprosiła go, by zgodził się w ich imieniu kandydować jako drugi obok Jarosława Iwaszkiewicza: – Choćby dla zwykłej demokracji, panie Igorze, należy przełamać monopol Iwaszkiewicza. Stał się w ZLP jedynym, dożywotnim prezesem. Powinien być ktoś drugi. I pan jest tu świetnym kontrkandydatem. Niech ta sława i chwała nie rozzuchwala tak Jarosława. Jemu też dobrze zrobi, jak zobaczy, że nie jest etatowym prezesem – argumentował Słonimski.
Ojciec zgodził się pod warunkiem, że głosowanie będzie nie tyle na niego, co na program, który zjazdowi zgłosi. I przygotował go solennie. Władze zastosowały partyjną dyscyplinę wobec członków PZPR, ZSL, PAX i SD z instrukcją głosowania na Jarosława Iwaszkiewicza. Mimo tych nacisków w tajnym głosowaniu tata otrzymał tylko o dwadzieścia głosów mniej. Zbytnio się nie przejął. Bardziej zabolało go to, że podczas decydującej rundy zabrakło na sali paru kolegów, którzy go do tej prezesury namawiali. Wśród nich Antoniego Słonimskiego. Znudzony przedłużającymi się obradami wyszedł do bufetu na kawę. Potem tłumaczył się, że nie jest prorokiem i miał pretensje do tych, którzy go nie zawiadomili o nagłej zmianie porządku obrad i zarządzeniu głosowania.
Teraz koledzy podobnie ojca zapewniali. – Ależ panie Igorze! Dziś jest kompletnie inna sytuacja. Wybuchła „Solidarność”. Ma pan pełne nasze poparcie. Tym razem wygramy! – wołali. Przysłuchiwałem się tym namowom sceptycznie. Tata poprosił o parę dni zwłoki, po których ostatecznie odmówił. Ja go w tym poparłem. Zgodził się tylko kandydować do Sądu Koleżeńskiego, którego został prezesem. Dzięki temu mógł pisać tę książkę – „Wzgórze błękitnego snu”. Niestety, jak się okazało, już ostatnią.