Ucieczka w pisanie

Jarosław Abramow-Newerly wspomina swojego ojca

Publikacja: 20.10.2007 03:04

Ucieczka w pisanie

Foto: Reporter

Red

Trudno pisać bez pasji. Z lenia w młodości stałem się pracoholikiem na starość i najlepiej się czuję, gdy nigdzie nie wychodzę z domu i mogę sobie spokojnie pisać. Wtedy jest szczęście Frania. Mój pies Franek mi asystuje pod stołem. Co parę godzin trąca mnie nosem i pohukuje. Wtedy krzyczę: – Franula! Nie bądź Dracula! Daj mi skończyć zdanie, człowieku – ale on biegnie do drzwi, wskazując mi kierunek, gdzie mam iść. – Okay! Już idę, idę. Pies ci mordę lizał. Zamordujesz mnie! Życia z tobą nie mam! – psioczę na niego, wstając od stołu. Wtedy Wandzia go broni: – Czego na niego krzyczysz?! Gdyby nie Franek, to byś się nie ruszył. Nie rozumiesz, że to dla twojego zdrowia? Zamiast dziękować Frankowi, że wyprowadza cię na pole, to się na niego drzesz jak sowa!

– A ja wolę przy stole! – odszczekuję się. Słowem, zapamiętuję się w pracy i to jest moja terapia. Dziś w pełni rozumiem ojca, który pisząc „Wzgórze błękitnego snu” uciekł aż na Syberię. Pamiętam jak po lekkim wylewie spytał swego neurologa Stanisława Edelwajna: – Panie profesorze! Proszę mi szczerze powiedzieć. Czy ja mogę jeszcze pisać?! – To jest nawet wskazane – zaśmiał się profesor. Po tej odpowiedzi tata, idąc z rana do gabinetu, mówił: – Siadam do maszyny, synu. Trudno. Profesor przepisał mi co najmniej jedną stroniczkę dziennie. Muszę się ściśle trzymać jego recepty... Dlatego, gdy przyszła na jesieni 1980 roku delegacja kolegów, z moimi przyjaciółmi Andrzejem Jareckim, Leszkiem Prorokiem i Jerzym Sito na czele, mówiąc, że w imieniu naszego środowiska pragną go na najbliższym grudniowym walnym zjeździe wysunąć na prezesa ZLP, odparł im krótko:

– Kochani moi! To bardzo miło z waszej strony, że zasłużyłem na wasz szacunek i zaufanie, ale ja chcę w życiu napisać jeszcze jedną książkę! I tak ich mało napisałem, bo zacząłem późno, nie tak jak Jarek. Poza tym raz już wysunęliście mnie na prezesa i po tej nauczce powiedziałem sobie: „Nigdy więcej, Igorku...”. Ojciec tamten zjazd ZLP w Bydgoszczy w 1972 roku bardzo przeżył. Wtedy też przyszła do niego grupa niezależnych pisarzy, z Jerzym Andrzejewskim, Zbigniewem Herbertem, Stefanem Kisielewskim i Antonim Słonimskim na czele, i poprosiła go, by zgodził się w ich imieniu kandydować jako drugi obok Jarosława Iwaszkiewicza: – Choćby dla zwykłej demokracji, panie Igorze, należy przełamać monopol Iwaszkiewicza. Stał się w ZLP jedynym, dożywotnim prezesem. Powinien być ktoś drugi. I pan jest tu świetnym kontrkandydatem. Niech ta sława i chwała nie rozzuchwala tak Jarosława. Jemu też dobrze zrobi, jak zobaczy, że nie jest etatowym prezesem – argumentował Słonimski.

Ojciec zgodził się pod warunkiem, że głosowanie będzie nie tyle na niego, co na program, który zjazdowi zgłosi. I przygotował go solennie. Władze zastosowały partyjną dyscyplinę wobec członków PZPR, ZSL, PAX i SD z instrukcją głosowania na Jarosława Iwaszkiewicza. Mimo tych nacisków w tajnym głosowaniu tata otrzymał tylko o dwadzieścia głosów mniej. Zbytnio się nie przejął. Bardziej zabolało go to, że podczas decydującej rundy zabrakło na sali paru kolegów, którzy go do tej prezesury namawiali. Wśród nich Antoniego Słonimskiego. Znudzony przedłużającymi się obradami wyszedł do bufetu na kawę. Potem tłumaczył się, że nie jest prorokiem i miał pretensje do tych, którzy go nie zawiadomili o nagłej zmianie porządku obrad i zarządzeniu głosowania.

Teraz koledzy podobnie ojca zapewniali. – Ależ panie Igorze! Dziś jest kompletnie inna sytuacja. Wybuchła „Solidarność”. Ma pan pełne nasze poparcie. Tym razem wygramy! – wołali. Przysłuchiwałem się tym namowom sceptycznie. Tata poprosił o parę dni zwłoki, po których ostatecznie odmówił. Ja go w tym poparłem. Zgodził się tylko kandydować do Sądu Koleżeńskiego, którego został prezesem. Dzięki temu mógł pisać tę książkę – „Wzgórze błękitnego snu”. Niestety, jak się okazało, już ostatnią.

Kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego powołano WRON, a potem PRON, był daleko, w carskiej Rosji u progu XX wieku. Z ożywieniem mówił mi: – Ty wiesz, synu, że Syberia w 1910 roku była krajem mlekiem i miodem płynącym. I miała szansę być drugim Teksasem, gdyby nie wojna i rewolucja. Bo właśnie do jej niezmierzonych bogactw się dobrano. Kariery były tam iście amerykańskie. Znamy Syberię katorżników i zesłańców, a nie wiemy, że ci katorżnicy po odsiedzeniu zsyłki zostawali i, widząc szansę na tej ziemi obiecanej, budowali tam swoje fortuny. Taki Irkuck kwitł. Kupcy handlowali z Paryżem. I co za bogactwo przyrody nad Bajkałem! Ci ludzie w pełni zasłużyli, by o nich wreszcie napisać...

I napisał tak, że niedawno do Barbary Riss z Muzeum Literatury w Warszawie zadzwoniła wzburzona czytelniczka, pytając, w której kwaterze na cmentarzu Powązkowskim leżą bohaterowie „Wzgórza błękitnego snu”, bo ona szukała ich pół dnia i nie mogła znaleźć. Kiedy pani Barbara tłumaczyła jej, że zostali przez autora wymyśleni i nigdy naprawdę nie żyli, odparła zdenerwowana: – Co też pani mi mówi!? Jak to nie żyli? Newerly wyraźnie podał numer kwater i ja według jego wskazówek szukałam! Chcę złożyć im kwiaty na grobie, zapalić znicze, i nie mogę. Jak pani nie wie, to niech pani nie gada! Muszę spytać kogoś kompetentnego – i nieprzekonana cisnęła słuchawkę.

To może największe zwycięstwo mego ojca zza grobu. Tym większe, że nigdy na Syberii nie był. Ja byłem w Nowosybirsku, w Irkucku i nad Bajkałem, a on nie. Wystarczył mu talent, mazurskie lasy, dokładne zbieranie w bibliotekach realiów i własna wyobraźnia. W tym wyszukiwaniu w starych gazetach z informacjami, ile rubli kosztował w 1905 roku myśliwski sztucer, pomagała mu jego sekretarka, młoda polonistka Beata Pogorzelska, której we wstępie do książki serdecznie podziękował. Dziś Beata Pogorzelska-Stasińska ma własne wydawnictwo W. A. B., które z sukcesem prowadzi.

A ojciec mądrze zrobił, że wyłączył się z życia i uciekł w pisanie. Dzięki temu jego bohaterowie żyją do dziś, czytelnicy się nimi interesują, a o PRON i WRON nikt nie pamięta... Wiadomo, że w PRL bez meldunku i wypełnionej rubryki „miejsce pracy” człowiek nie istniał. Czołowych dysydentów, takich jak Jacek Kuroń czy Adam Michnik, po wyjściu z więzienia instytucje państwowe nie chciały zatrudniać. Byli napiętnowani i znajdowali się pod ścisłą obserwacją. Strach było się z nimi spotykać. W tej sytuacji Antoni Słonimski wpadł na pomysł, aby Adama Michnika, z wykształcenia historyka, zatrudnić u siebie na etacie osobistego sekretarza. Zaskoczenie było pełne. Władze państwowe nigdy się z taką prywatną inicjatywą nie spotkały i w braku odnośnego paragrafu z bólem się zgodziły. Numer przeszedł i w ślady Michnika poszedł Jacek Kuroń i jako pedagog zgłosił się do mego ojca. Tata, jako stary wychowawca u Janusza Korczaka, chętnie zgodził się przyjąć na etat młodego kolegę pedagoga. W przeciwieństwie jednak do Adama Michnika, który nie odstępował Słonimskiego na krok i chodził za nim jak cień, korzystając z tej funkcji jako historyk, Kuroń jako pedagog potraktował swój etat dosłownie, czyli fikcyjnie. W związku z tym tata żartował: – Nie wiesz, synu, co tam słychać u mego osobistego sekretarza? Jak przypadkiem go spotkasz, to powiedz mu, że jego szef go pozdrawia i życzy mu dobrej pracy wychowawczej.

Jak wiadomo bratanek Antoniego Słonimskiego, profesor Piotr Słonimski, jest światowej sławy uczonym i osobiście, i rodzinnie związany był z opozycją demokratyczną w Polsce. W roku 1981 założył organizację Solidarite France – Pologne. Dzięki wysokim koneksjom w Paryżu w komitecie założycielskim zasiadły największe polityczne, naukowe i artystyczne sławy, takie jak francuscy nobliści Jacob i Lwoff czy aktorzy Simone Signoret i Yves Montand. Za swoje zasługi w propagowaniu Polski na świecie Piotr Słonimski otrzymał Nagrodę im. Andrzeja Drawicza. Podczas wytwornego bankietu z bażantami w piórach, wydanego na jego cześć w pałacowym ogrodzie przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, podszedłem do profesora Słonimskiego i pochwaliwszy się, że z patronem jego nagrody pływałem na kajaku po Mazurach i zakładałem teatr STS, przedstawiłem się. Usłyszawszy moje nazwisko, spojrzał na mnie baczniej, wyjął fajkę z ust i spytał: – Czy pisarz Igor Newerly to może jakiś pana krewny?

– Tak. Ojciec. Jestem jego synem – odparłem. – Mój Boże. Jakże mi miło! – rozjaśnił się. – Muszę panu zdradzić, że książka pańskiego ojca „Leśne morze” stanowi moją ulubioną lekturę i zajmuje honorowe miejsce na półce. Często po nią sięgam. Ojciec cudownie opisał przyrodę i tajgę mandżurską – rzekł, wkładając znów fajkę do ust.

Ponieważ profesor Słonimski miał stary egzemplarz, bez dwóch rozdziałów, które w 1960 skreśliła ojcu cenzura – i tata je ogłosił w paryskiej „Kulturze” w 1986 roku – obiecałem, że dostarczę mu pełne wydanie, z czego się bardzo ucieszył. Tego nowego, pełnego wydania „Leśnego morza”, które ukazało się w 1988 roku, tata niestety nie doczekał. Umarł 19 października 1987 roku. Zabrakło mu paru miesięcy... Zdążył jednak podpisać z Krajową Agencją Wydawniczą umowę, w której zastrzegł sobie na piśmie, że daje zgodę tylko pod warunkiem, że te dwa skonfiskowane rozdziały zostaną włączone do książki bez skreślenia jednego słowa, na co dyrektor KAW przystał i się pod tym podpisał.

Po śmierci taty ja, jako jego spadkobierca, przejąłem sprawy wydawnicze. Wszystko szło gładko, gdy nagle zadzwoniła do mnie zdenerwowana redaktorka Lucyna Lewandowska, bardzo zaangażowana w to pełne wydanie książki, i powiedziała mi w sekrecie, że cenzura jednak interweniowała, skreślając jedno zdanie, i dyrekcja chce to przede mną ukryć. Przyrzekłem, że jej nie wydam, ale absolutnie się na to nie zgadzam. Natychmiast zamówiłem się do prezesa Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk, który wkrótce mnie przyjął. Przyrzekłem sobie, że w tej sprawie wykażę charakter ojca i nie ustąpię na jotę nawet za cenę zerwania umowy wydawniczej... Prezes przyjął mnie z otwartymi ramionami: – Witam pana! Co pana do nas sprowadza? Proszę łaskawie spocząć, zaraz zamówię dla nas kawę i coś mocniejszego – wydał sekretarce dyspozycje.

Z doświadczenia rozmów z cenzurą wiedziałem, że jak dojdziemy do tego zdania, to zgorzknieje i przestanie być taki słodki. Dotyczyło bowiem, podobnie jak w znanej komedii Antoniego Słonimskiego „Rodzina”, w której stary warszawski Żyd miał dwóch synów – jednego komisarza WKP (b), drugiego NSDAP, zrównania faszyzmu z komunizmem. Słowo „komunizm” cenzura zamieniła na „stalinizm”, co było bez sensu, bo wtedy, gdy bohater książki to mówił, Stalin nie miał pełni władzy i podobne słowo nie istniało. Żeby usprawiedliwić tę interwencję, dopisano wykrętny odnośnik, zwalając błąd na autora. Kiedy pokazałem prezesowi to zdanie z tym przypisem, mówiąc, że to bzdura, po przeczytaniu krzyknął: – Kompletna! Absolutnie się z panem zgadzam! Zaraz przywrócimy pierwotny tekst. I wyjąwszy pióro, złożył na tej stronie swój podpis. – Zrobione! Już nie będą się czepiać! – z uśmiechem schował wieczne pióro.

– To aż tak?! – wyrwało mi się... – Gdyby pan do mnie przyszedł miesiąc temu, byłby kłopot. Ale dziś! – machnął lekceważąco ręką. – Zmiany idą w tak galopującym tempie, że kto by się tam przejmował jednym zdaniem! Ja teraz świeżo przeczytałem dużo ostrzejszą książkę niż „Leśne morze”. Wydaną na emigracji w paryskiej „Kulturze”.

– Jaką? – spytałem. – Nazywa się, proszę pana – sięgnął do szuflady po egzemplarz – „Zasypie wszystko, zawieje” Włodzimierza Odojewskiego. Może pan zna?

– Owszem – odparłem w szoku. – Znakomita rzecz! Jestem nią zachwycony. I powiem panu, że jako doradca w wydawnictwie Czytelnik podrzuciłem ją prezesowi Stanisławowi Bębenkowi do planu wydawniczego z gorącą moją rekomendacją: „Musicie to szybko wydać, kochani! I zapełnić białą plamę!”. Tu padłem. Nawet jako spec od gagów na sik, tego bym nie wymyślił. Prezes cenzury gorąco rekomenduje powieść „Zasypie wszystko, zawieje”, która spadła z planów wydawniczych tego samego Czytelnika nawet ze skreślonym katyńskim rozdziałem, co przepełniło czarę goryczy Włodka Odojewskiego i skłoniło go w 1971 roku do dramatycznej decyzji wybrania wolności na Zachodzie! I poczułem na plecach lekki wiew historii w tym gabinecie prezesa Urzędu Kontroli.

– No nie! – pomyślałem. – Jak powtórzę Włodkowi, to mi nie uwierzy. „Kpisz sobie ze mnie jak zwykle, człowiecze” – powie. A to była święta prawda. Po tej historii zgodnie z obietnicą mogłem wysłać Piotrowi Słonimskiemu do Paryża nowe, pełne wydanie „Leśnego morza”. ?

Trudno pisać bez pasji. Z lenia w młodości stałem się pracoholikiem na starość i najlepiej się czuję, gdy nigdzie nie wychodzę z domu i mogę sobie spokojnie pisać. Wtedy jest szczęście Frania. Mój pies Franek mi asystuje pod stołem. Co parę godzin trąca mnie nosem i pohukuje. Wtedy krzyczę: – Franula! Nie bądź Dracula! Daj mi skończyć zdanie, człowieku – ale on biegnie do drzwi, wskazując mi kierunek, gdzie mam iść. – Okay! Już idę, idę. Pies ci mordę lizał. Zamordujesz mnie! Życia z tobą nie mam! – psioczę na niego, wstając od stołu. Wtedy Wandzia go broni: – Czego na niego krzyczysz?! Gdyby nie Franek, to byś się nie ruszył. Nie rozumiesz, że to dla twojego zdrowia? Zamiast dziękować Frankowi, że wyprowadza cię na pole, to się na niego drzesz jak sowa!

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy