Dwie najnowsze premiery potwierdzają i poniekąd tłumaczą nieprzemijającą żywotność gatunku. Pierwszy z tych filmów, „3: 10 do Yumy” Jamesa Mangolda, odwołuje się do legendarnego westernu Delmera Davesa z 1957 roku z Glennem Fordem i Vanem Heflinem, których w nowej wersji zastąpili Russell Crowe i Christian Bale. Drugi, „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” wyreżyserowany przez Nowozelandczyka Andrew Dominika, stanowi natomiast kolejną pozycję na długiej liście obrazów poświęconych legendarnemu bandycie, który w latach 70. XIX wieku stał się zmorą maszynistów z kompanii kolejowej Union Pacific i woźniców dyliżansów przemierzających zachodnie terytoria USA.
Na przekór faktom Jesse James w amerykańskim folklorze stał się bohaterem kalibru Robin Hooda, a być może nawet pierwszym amerykańskim celebrity, co prawdopodobnie reżyser chciał podkreślić, obsadzając w tej roli Brada Pitta.Ale to nie koniec westernowego miniboomu. W ciągu ostatnich dwóch, trzech lat tak w dystrybucji kinowej, jak i na DVD pojawiło się kilka solidnych, nawiązujących do klasycznych wzorców westernów, jak „Bezprawie” Kevina Costnera, „Zaginione” Rona Howarda, australijska „Propozycja” Johna Hillcoata zrealizowana według scenariusza wokalisty rockowego Nicka Cave’a. W HBO można było obejrzeć głośny serial „Deadwood”, natomiast westernową współczesność reprezentowały kontrowersyjna „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee i chyba najlepsze w tym zestawie „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady” Tommy’ego Lee Jonesa.
W kolejce na polskie premiery oczekują natomiast: „No Country for Old Men” Ethana i Joela Coenów, „September Dawn” Christophera Caina przywołujący rzeź, jakiej dopuścili się w 1857 roku mormoni na osadnikach jadących przez Utah do Kalifornii, oraz „Seraphim Falls” Davida von Anckena podejmujący tradycyjny motyw zemsty.
Dżentelmeni z rewolwerami„3: 10 do Yumy” i „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa” przypominają aż nadto dobitnie, że choć western może być osadzony w konkretnych historycznych czasach, zwykle w schyłkowym okresie ekspansji na zachód, gdzieś pomiędzy wojną secesyjną a 1900 rokiem, siły żywotne czerpie z podlanej romantycznym sosem mitologii Dzikiego Zachodu. Ta zaś na długie lata skodyfikowana została w rozchodzących się jak świeże bułki tzw. dime novels (krótkich powieściach za dziesiątaka), które począwszy od lat 60. aż do 1889 roku ukazywały się co tydzień nakładem oficyny Erastusa Beadle’a.
Wydawnictwo to było w Ameryce tym, czym sto lat później mieli się stać komiksowi potentaci Marvel Comics i DC Comics, i nie na darmo w sukcesie rynkowym Beadle’a upatruje się narodzin współczesnej kultury masowej. Mógł obśmiać książki Beadle’a i podobnych mu wydawców Elliott Silverstein w rozkosznej skądinąd parodii „Cat Balou” (1965), jednak – jak nie bez lekkiej ironii wyłożył to sam John Ford w świetnym filmie „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a” (1962) – jeśli chce się w sposób zajmujący opowiadać o Dzikim Zachodzie, a ma się do wyboru prawdę albo legendę, zawsze należy stawiać na legendę.