Z Armstrongiem w Spoleto

Jeszcze tego samego dnia do Jurków przyszedł Piotr i wtedy po raz pierwszy go ujrzałem. Nazajutrz zaprosił nas do Netherland Plaza, najpiękniejszego hotelu w Cincinnati, który zbudowano w latach 30. w klasycznym stylu art deco. Z naszych artystów najsławniejszą malarką tego kierunku sztuki była Tamara Łempicka. Wciąż jest modna na świecie i jej słynny obraz damy w błękitnym kabriolecie Bugatti często widuję na wystawie antykwariatu, gdy idę ulicą Yonge w Toronto.

Aktualizacja: 22.12.2007 07:16 Publikacja: 22.12.2007 04:15

Z Armstrongiem w Spoleto

Foto: Rzeczpospolita

Red

Netherland Plaza była istotnie cackiem w stylu art deco i prawdziwą wizytówką starej Europy na tym kontynencie. Każdy detal był tu wypieszczony i utrzymany w tym samym stylu. Od wind, posadzek i klamek po plafony i żyrandole. Budowa ciągnęła się długo, bo artyści z Paryża wciąż to wnętrze cyzelowali.

– Lubię tu przychodzić – rzekł Piotr. – Ta Plaza ma europejski klimat, dość rzadki w Stanach Zjednoczonych. Czuję się tu jak u nas...

Jurek zrobił nam zdjęcie. Pozowaliśmy pod rzeźbą sprowadzoną z Paryża. Lustrzany bufet z alabastrową damą, teatralnie podświetloną, z której głowy bił wodotrysk, aż uginał się pod ciężarem frykasów.

– Przed wojną w Netherland Plaza – mówił Piotr – były słynne jazz-jamboree. Przyjeżdżali z Nowego Orleanu najwięksi muzycy i grali w tej sali. A jazz był zawsze naszą największą fascynacją. Słuchaliśmy go na okrągło, z płyt i z radia. Chodziliśmy regularnie do Stodoły. Na występy Melomanów Jerzego Dudusia-Matuszkiewicza i na koncerty w Filharmonii Narodowej, które prowadził Roman Waschko.

– Na koncerty w Filharmonii to już obowiązkowo! Jak do kościoła na mszę świętą! – zaświadczył Jurek. – Słuchaliśmy nabożnie gry Andrzeja Kurylewicza, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Andrzeja Dąbrowskiego, Krzysztofa Komedy. To było niesamowite przeżycie. Jeździliśmy do Sopotu na pierwsze festiwale jazzowe. I kupowaliśmy płyty „Nasz jazz”, których słuchaliśmy na okrągło. Żeby się nie zniszczyły, trzymałem je w specjalnych pokrowcach, które mam do dziś w domu w Aninie. Widziałaś je, Teresa? – zwrócił się do żony.

– Owszem. To było szaleństwo. Jurek jak zwykle nienormalny – zaśmiała się Teresa.

– Ja też – przyznał Piotr. – Dlatego lubię tu przychodzić. Dawnych wspomnień czar – westchnął, wodząc oczami po sali.

– No, bo jazz był tym zakazanym owocem – rzucił Jurek. – Prawdziwym głosem Ameryki. Dobra ta sałatka z krabów, Teresa. Próbowałaś ją? Doskonała, uważam!

– Pamiętasz – rzekł Piotr – zaprenumerowałem pismo „Jazz”, które zaczęło wychodzić po Październiku ’56...

– A założył je wychowanek Janusza Korczaka i mego ojca z „Małego Przeglądu”, Józef Balcerak – przerwałem mu.

– Co ty powiesz? Nie wiedziałem. W „Jazzie” było dużo informacji. Czasem drukowano teksty i nuty. A my z Jurkiem graliśmy w studenckiej orkiestrze...

– No, pamiętam. Na klarnecie – zaśmiała się Teresa. – Ćwiczyliście zapamiętale w lesie w Jarosławcu, aż byłyśmy z Aliną na was złe. Nasz klarnecista złoty!

– pogłaskała Jurka po ręce.

– A jak!? Dmuchałem w klarnet jak baran! – zachichotał.

– Zapisaliśmy się z Piotrem do ogniska muzycznego i uczyliśmy się klasycznych duetów na dwa klarnety. W nagrodę mieliśmy wystąpić w Filharmonii. Tylko mój klarnet gorzej stroił niż twój, pamiętasz? I profesor na niego narzekał...

– Jasne. To była świetna zachęta – rzekł Piotr. – Występ na scenie Filharmonii Narodowej po takich gwiazdorach muzycznych jak Kuryl czy Ptaszyn. Dlatego ćwiczyliśmy tak zapamiętale. Naszymi idolami byli wtedy właśnie ci Amerykanie, którzy grali tu, w Netherland Plaza – wskazał salę – „Duke” Ellington, Benny Goodman, Harry James, Louis Armstrong...

– A ja grałem z jego orkiestrą – wyrwałem się.

– Naprawdę? Nie żartuj! Gdzie? – zaciekawił się Piotr.

– Na Festiwalu Dwóch Światów w Spoleto w 1959 roku. Urządzał go co roku amerykański kompozytor włoskiego pochodzenia Gian Carlo Menotti. Zapragnął zetknąć ze sobą artystów ze Stanów i Europy i wynajął w tym celu włoskie miasteczko Spoleto z pięknym starym teatrem.

– Ale jak tam trafiłeś? – pytał dalej.

– Akurat byłem we Francji z ważnym paszportem i Zygmunt Hertz z paryskiej „Kultury” poddał myśl Konstantemu Jeleńskiemu, by wysłać na festiwal delegację polskich młodych artystów – to znaczy mnie, malarza Tadeusza Dominika i Zbigniewa Herberta, którzy też bawili wtedy w Paryżu.

– Ja mam w domowej galerii obraz Dominika. Widziałeś? – spytał.

– Wiem. To Tadzia. Był ukochanym uczniem Jana Cybisa i Cybis jako stary przyjaciel Józia Czapskiego pomógł Dominikowi zrobić wystawę w Paryżu. Akurat mieszkałem w Maisons-Laffitte i byłem świadkiem spotkania Czapskiego z Cybisem po 20 latach. Jeden wysoki jak tyczka o małej ptasiej główce, drugi krępy i niski z wielką czupryną – musieli fajnie wyglądać, gdy jako młodzi kapiści zakładali swój Komitet w Paryżu. Czapski był w Rosji w Kozielsku i cudem uniknął śmierci w Katyniu, potem na rozkaz generała Andersa szukał swoich kolegów oficerów na terenie ZSRR i jako pierwszy dał świadectwo prawdy w książce „Na nieludzkiej ziemi”, a Cybis znów...

– Też się pięknie zachował – przerwał mi Jurek – bo nie uznał w malarstwie socrealizmu, stracił katedrę i w czasie stalinizmu klepał biedę. Wiem to stąd, że przyjaźniliśmy się i przyjaźnimy z jego synem, Jasiem Cybisem.

– Wspaniałym zresztą chłopcem, no, już dziś nie chłopcem – poświadczyła Teresa.

– Starszym chłopcem. Jak my – dodał Piotr – ale istotnie bardzo fajnym.

– Jurek ci jak zwykle przerwał. I co dalej, Jarku? Mów! – dopominała się Teresa.

– No i zrobiliśmy w Spoleto furorę, bo byliśmy pierwszą delegacją z Europy Wschodniej i wszyscy nas pytali, jak naprawdę jest za żelazną kurtyną. W nadziei, że ją przed nimi uchylimy, Menotti zaprosił nas do XII-wiecznego zamku, gdzie urządził dla nas spotkanie ze słynnym reżyserem filmowym Luchino Viscontim, który wystawił w Spoleto starą operę Donizettiego w historycznych kostiumach i dekoracjach z epoki. Menotti – sam autor znanej opery „Konsul” – był zachwycony spektaklem i uważał go za największy sukces swego festiwalu. Tak też wszyscy owacyjnie go przyjęli. Luchino Visconti, ze starej, książęcej rodziny niegdysiejszych władców Mediolanu, o wyglądzie rzymskiego patrycujsza, był w tym zamku na swoim miejscu i sącząc koniak, przyglądał się nam ciekawie. Menotti spytał nas o wrażenia z opery Donizettiego. Herbert trącił mnie w bok i z szelmowskim uśmieszkiem szepnął: – To zasuwaj. Ty jesteś od teatru! Tadzio Dominik wsparł mnie mrucząc: – Wal, Jarciu. Co się będziesz obcyndalał. Powiedz im, że ten spektakl to straszna chała i knot – taka była nasza zgodna opinia. Byłem wśród nich największym oratorem, bo po roku pobytu w Paryżu dogadywałem się już po francusku. Tadzio świeżo przybył z Polski i nie mówił nic, a Zbyszek czynnie znał niemiecki, biernie francuski, a uczył się pilnie włoskiego, notując słówka i swoje uwagi. Głównie dotyczyły one zabytków, które namiętnie zwiedzał. Żadnemu kamieniowi w Spoleto i całej Umbrii nie przepuścił. Przepisywał teksty rzymskich inskrypcji, co było przedmiotem moich żartów.

– Nasz włoski kujon! – kpiłem z niego. Wszystko ma w kajeciku. Znów pisze słówka. Kiedy po paru latach opracował swój kajecik i wydał „Barbarzyńcę w ogrodzie” – miałem dziwne uczucie, że mnie w Spoleto opisał. Bo ja takim barbarzyńcą wtedy byłem...

– Ale coś im powiedział w tym zamku? – ponaglał mnie Jurek.

– Powiedziałem, że wszyscy trzej jesteśmy rozczarowani, bo u nas w Warszawie takich przedstawień z malowanymi dekoracjami już się nie robi.

– Powiedz mu, że to jeleń na rykowisku – podpowiadał mi Tadzio.

– To Dominik ostry był – zaśmiał się Piotr.

– Tym bardziej że Visconti go nie rozumiał. Tego oczywiście nie przełożyłem. Nawet bym nie umiał. Ale powiedziałem, że dawno odeszliśmy od takiego teatru z myszką i wystawiamy nowe sztuki Ionesco, Dürrenmatta, Millera we wspaniałych przestrzennych dekoracjach! – Tak jest! Janka Kosińskiego, Andrzeja Sadowskiego, Zenobiusza Strzeleckiego – podpowiadał mi Tadzio – i taki spektakl jest trochę bez sensu. Przestarzały – orzekłem.

– Toś nieźle uchylił im kurtynę!? Żelazem w łeb – zachichotał Jurek.

– Uspokój się! Daj mu skończyć – mitygowała go Teresa. – I co dalej, Jarku?

– Luchino Visconti z uznaniem kiwał głową i słowem się nie zdradził, że mój sąd mógł go urazić. Uprzejmie wysłuchał krytyki, a potem odparł, że jego właśnie taki przestarzały teatr z myszką i wierną rekonstrukcją opery interesuje. Potem siedząc w moim kinie „Tęcza” na jego filmie „Lampart”...

– A to fajny film. Z Burtem Lancasterem. Pamiętam – przyznał Jurek.– Paliłem się ze wstydu, że taki głupi byłem.

– To palnąłeś. Ale skąd ta gra na trąbce z Armstrongiem, powiedz!? Bo nie rozumiem?

– No, bo Menotti go sprowadził z orkiestrą, ale Armstrong dostał nagle zawału serca i leżał w szpitalu w Spoleto, a jego orkiestra grała w ogródku w restauracji. Ja nauczyłem się trąbić ustami i ta moja trąbka wszystkich bawiła. Kiedy więc oni zaczęli grać, chłopcy mnie podpuścili: – Pokaż im, Jarciu, jak się trąbi nad Wisłą! Niech się uczą Amerykańcy. I po paru kieliszkach wina włączyłem się do gry. Ludzie w tańcu i przy stolikach zaczęli się śmiać. Przy jednym siedziała żona Armstronga – młoda, ładna Murzynka z włosami blond, więc chłopcy mnie znów wypchnęli, bym reprezentował delegację: – Jedyna okazja! Poproś ją, Jarciu! Może ci nie da kosza. Co ci szkodzi! – To wy proście! – My nie tańczymy. Ty nasz główny tancor! Lew z STS-u...

– To dobre, co Teresa? Już widzę pisarza w tych tanach! – Jurek z kpiną spojrzał na mnie zza okularów.

– No i po winie skłoniłem się, a ona, o dziwo, wyraziła zgodę, bo pewnie nudziła się strasznie. W tańcu wciąż wzdychała: – Poor Louis. You know? He is now in the hospital! Terrible! – tłumaczyła mi. – O, yes. Of course! – potakiwałem smutno...

– I przyciskał to ciało! – rżał z uciechy Jurek.– Opanuj się! Jurek! Niemożliwy jesteś! No, i co Jarku? Mów!– Słysząc, że jestem z Polski, chciała się czegoś o nas dowiedzieć – ale tu, niestety, mój angielski kończył się na „of course”, a ona nie mówiła po francusku. Uśmiechałem się więc tylko, a w oczach stał mi wciąż jej mąż, biedny Louis, leżący w łóżku ze szpitalną kaczką zamiast złotej trąbki w ręku. I pierwszy raz w życiu zadumałem się nad losem artysty w moim lwim tańcu...

– Widzisz, Teresa!? Jakie wy jesteście? Ty byś mi też zrobiła taki kawał, gdybym miał zawał! Benek ma rację! Benka muszę słuchać! Benio jest cudowny!

– Uspokój się z tym Beniem! Nienormalny...

– Opisałeś to gdzieś? – spytał Piotr.

– W zasadzie nie. Poza wstępem do płyty „Dopóki śpiewam ja!”.

– Powinieneś. Pamiętam – rzekł po chwili – że kiedy pierwszy raz przyjechałem do Stanów w 1973 roku, zdumiałem się, że w Waszyngtonie nie ma żadnego klubu jazzowego. W końcu znalazłem jeden na Blues Alley, do którego przychodziło zwykle parę osób. Byłem mocno zawiedziony i mój obraz Ameryki – wspaniałej ojczyzny jazzu mocno zbladł. Ale z drugiej strony dzięki muzyce dostałem tu pracę. Wy to już znacie, ale Jarek nie...

– Mów, Piotrze, a my z Jurkiem pójdziemy po dokładkę. Łakomstwo wzięło górę – rzekła Teresa i oddalili się do kryształowego bufetu.

– To był mój trzeci wyjazd na Zachód – zaczął Piotr. – Pierwszy raz wyjechałem po doktoracie w 1973 roku. Potem miałem dłuższą przerwę, bo robiłem habilitację. Drugi raz wyjechałem dopiero w czasie pierwszej „Solidarności” w 1981 i wróciłem na jesieni 1982 roku.– Jednak wróciłeś!?

– Oczywiście. Wciąż wydawało mi się, że badania rozpoczęte w Stanach będę mógł skończyć w Warszawie. Okazało się to mrzonką. Jednak wyjeżdżając w 1983 roku, wcale nie myślałem o pozostaniu tutaj – wskazał głową salę. – Pamiętam, że jeszcze w szkole marzyłem, może głupio, nie tyle o tym, by poznać ten Zachód – ile o tym, by Zachód mnie poznał.– I poznał cię. Sąsiadka w Hyde Parku dziwi się, że jesteś taki tajemniczy – przypomniałem mu.

– No, właśnie – otarł usta serwetką i spojrzał na kryształowy żyrandol. – Teraz znając język i tutejsze stosunki, pomyślałem sobie, że mam ostatnią szansę. Czwartego podejścia nie będzie. Wóz albo przewóz! Zdrowy rozsądek nakazywał powrót. Ale ja się uparłem, żyłka sportowa we mnie zagrała.

Start, nawet ze straconej pozycji, ze światową czołówką mnie dopingował.– Wieczny wyścig, o którym mówił Watson – wtrąciłem.

– Dotknąłem złota Midasa i dostałem tej manii prześladowczej. Masz rację. Wiedziałem, że w kraju spocznę na laurach. Jako szef katedry na SGGW będę szacownym belfrem akademickim, a wykłady mnie nie interesowały.

– Yes, sir – kelner w liberii podszedł do naszego stolika i dyskretnie pokazał markę szampana. Piotr włożył okulary i po chwili kiwnął głową. – Okay. Perfect.

Kelner wprawnym ruchem otworzył butelkę i napełnił kieliszki. Szampan zamusował pianą i stanął na brzegu kieliszka: – Zatem twoje zdrowie! – rzekł Piotr. – I twoje! – odparłem. Trąciliśmy się przykładnie: – Wystartowaliśmy przed Jurkami, ale myślę, że nam wybaczą. Jurek zresztą nie pije. Przy szampanie lżej się mówi, a chcę ci dokończyć.

Muzycy w głębi sali zaczęli grać. Piotr spojrzał na starszego pianistę, który z kolegą skrzypkiem i wiolonczelistą grał godnie słynny temat z filmu „Doktor Żywago”. Pomyślałem, że jestem tak stary, że znałem tego kompozytora, kiedy pisał muzykę do teatru. Nie śniło mu się o filmie „Doktor Żywago”. W 1959 roku Maurice Jarre mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat. A dziś jego syn robi furorę na świecie.

– Miało być o muzyce. Widzisz – przerwał mi Piotr – otóż po rozesłaniu ofert otrzymałem trzy propozycje: z Long Island, z Davis w Kalifornii i z Cincinnati. Mój profesor, z którym pracowałem, polecił mnie swemu koledze w Cincinnati, więc tu najpierw przyjechałem. Przyjął mnie profesor Larry Frohman, kierownik badań nad hormonami na Akademii Medycznej, i nagle zaczął: – Rozumiem, doktorze Chomczyński, że przyjeżdżając do nas, chce pan sobie przedłużyć życie!? Zgodnie z tym, co napisał Mark Twain.– A co on napisał?

– Że chciał umrzeć w Cincinnati.

– Dlaczego!?

– Bo tu wszystko dzieje się z opóźnieniem, więc jak nastąpi koniec świata, to do Cincinnati dotrze o dwa miesiące później i człowiek sobie jeszcze trochę pożyje – zaśmiał się. – Ale mówiąc serio, dlaczego panu tak śpieszno do pracy u nas w Cincinnati, gdzie wszystko się opóźnia? Nie bardzo wiedziałem, co odrzec i strzeliłem w ciemno: – Bo w Cincinnati jest najlepsza orkiestra symfoniczna w całych Stanach Zjednoczonych, a ja jestem melomanem.

Ja nauczyłem się trąbić ustami i ta moja trąbka wszystkich bawiła. Kiedy więc oni zaczęli grać, chłopcy mnie podpuścili: – Pokaż im, Jarciu, jak się trąbi nad Wisłą! Niech się uczą Amerykańcy

– Naprawdę!? – ożywił się.

– Myślę sobie: wygłupiłem się, w poważnym wywiadzie zamiast chwalić się planem badawczym, mówię, że jestem melomanem – ale on rozpromienił się i krzyknął: – My goodness! Fantastic! Nie mógł mi pan sprawić większej przyjemności, doktorze Chomczyński. Oczywiście, jest pan przyjęty. Od dawna marzyłem o koledze z pracy, z którym mógłbym chodzić na koncerty i na żywo wymieniać wrażenia! Okazało się, że Frohman był też melomanem i honorowo działał w Towarzystwie Muzycznym sprawującym patronat nad Cincinnati Symphony...

– Meloman z melomanem raczą się szampanem! – Jurek, który właśnie wrócił z Teresą, znów usiadł przy stoliku. – A to dobra orkiestra – potwierdził.

– Dla mnie nie ma lepszej. Miałem po prostu szczęście. Nie mogłem strzelić lepiej – rzekł Piotr.

– Mówisz o tej rozmowie z Larrym Frohmenem? – domyślił się Jurek.

– Tak jest. Pierwszego kwietnia w prima aprilis zacząłem pracę.

– I ja ciebie wtedy w 1986 roku odwiedziłem w Cincinnati. Jechałem na zjazd naukowy do Atlanty, mój autokar miał godzinny postój na dworcu i powiadomiłem cię o czasie mego przyjazdu.

– To było późno w nocy, pamiętam – mruknął Piotr.

– Dokładnie. Nie liczyłem, że przyjdziesz, bo masz uregulowany tryb życia i musiałeś zarwać noc, ale byłeś. Tym bardziej to sobie ceniłem.

Poszliśmy do dworcowego bufetu i śmialiśmy się, że nic się nie zmieniło od czasów Anina, tylko tam spotykaliśmy się na stacji kolejki, a tu na autobusowej. A potem pojechałem na zjazd do Atlanty...

– I po powrocie opowiedziałeś mi w Toronto wszystkie przygody w autokarze i tak powstał odcinek „Pana Zdzicha w Kanadzie” – przerwałem mu.

– No proszę. Nawet nie wiedziałem – zaśmiał się Piotr.

– A drugi raz przyjechaliśmy już razem z chłopcami naszym fordem LTD combi. Pamiętasz, Teresa? – zwrócił się do żony.

Kelner nalał jej szampana. Jurek też nie zasłonił ręką kieliszka:– Normalnie wylewam za kołnierz, ale tym razem wypiję. Nawet za cenę migreny, choć alkohol wybitnie mi szkodzi – ukłonił się w moją stronę.– To za twój pobyt w Cincinnati, Jarku. Wasze zdrowie, panowie. Bardzo dobrze się poczułem. Wręcz szampańsko. Jak dama w błękitnym kabriolecie Tamary Łempickiej. Doskonały ten szampan, Piotrze. A ty, pamiętam, jak do ciebie wtedy przyjechaliśmy naszym weteranem szos, to odstąpiłeś nam swój pokój, a sam przeniosłeś się do living roomu i spałeś na takiej brązowej rozkładanej kanapie, którą kupiłeś na garage sale...

– Byłem z niej bardzo dumny. Zdobyłem ją za 20 dolarów...

– A w kuchni miałeś swoje laboratorium...

Netherland Plaza była istotnie cackiem w stylu art deco i prawdziwą wizytówką starej Europy na tym kontynencie. Każdy detal był tu wypieszczony i utrzymany w tym samym stylu. Od wind, posadzek i klamek po plafony i żyrandole. Budowa ciągnęła się długo, bo artyści z Paryża wciąż to wnętrze cyzelowali.

– Lubię tu przychodzić – rzekł Piotr. – Ta Plaza ma europejski klimat, dość rzadki w Stanach Zjednoczonych. Czuję się tu jak u nas...

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy