– To Dominik ostry był – zaśmiał się Piotr.
– Tym bardziej że Visconti go nie rozumiał. Tego oczywiście nie przełożyłem. Nawet bym nie umiał. Ale powiedziałem, że dawno odeszliśmy od takiego teatru z myszką i wystawiamy nowe sztuki Ionesco, Dürrenmatta, Millera we wspaniałych przestrzennych dekoracjach! – Tak jest! Janka Kosińskiego, Andrzeja Sadowskiego, Zenobiusza Strzeleckiego – podpowiadał mi Tadzio – i taki spektakl jest trochę bez sensu. Przestarzały – orzekłem.
– Toś nieźle uchylił im kurtynę!? Żelazem w łeb – zachichotał Jurek.
– Uspokój się! Daj mu skończyć – mitygowała go Teresa. – I co dalej, Jarku?
– Luchino Visconti z uznaniem kiwał głową i słowem się nie zdradził, że mój sąd mógł go urazić. Uprzejmie wysłuchał krytyki, a potem odparł, że jego właśnie taki przestarzały teatr z myszką i wierną rekonstrukcją opery interesuje. Potem siedząc w moim kinie „Tęcza” na jego filmie „Lampart”...
– A to fajny film. Z Burtem Lancasterem. Pamiętam – przyznał Jurek.– Paliłem się ze wstydu, że taki głupi byłem.
– To palnąłeś. Ale skąd ta gra na trąbce z Armstrongiem, powiedz!? Bo nie rozumiem?
– No, bo Menotti go sprowadził z orkiestrą, ale Armstrong dostał nagle zawału serca i leżał w szpitalu w Spoleto, a jego orkiestra grała w ogródku w restauracji. Ja nauczyłem się trąbić ustami i ta moja trąbka wszystkich bawiła. Kiedy więc oni zaczęli grać, chłopcy mnie podpuścili: – Pokaż im, Jarciu, jak się trąbi nad Wisłą! Niech się uczą Amerykańcy. I po paru kieliszkach wina włączyłem się do gry. Ludzie w tańcu i przy stolikach zaczęli się śmiać. Przy jednym siedziała żona Armstronga – młoda, ładna Murzynka z włosami blond, więc chłopcy mnie znów wypchnęli, bym reprezentował delegację: – Jedyna okazja! Poproś ją, Jarciu! Może ci nie da kosza. Co ci szkodzi! – To wy proście! – My nie tańczymy. Ty nasz główny tancor! Lew z STS-u...
– To dobre, co Teresa? Już widzę pisarza w tych tanach! – Jurek z kpiną spojrzał na mnie zza okularów.
– No i po winie skłoniłem się, a ona, o dziwo, wyraziła zgodę, bo pewnie nudziła się strasznie. W tańcu wciąż wzdychała: – Poor Louis. You know? He is now in the hospital! Terrible! – tłumaczyła mi. – O, yes. Of course! – potakiwałem smutno...
– I przyciskał to ciało! – rżał z uciechy Jurek.– Opanuj się! Jurek! Niemożliwy jesteś! No, i co Jarku? Mów!– Słysząc, że jestem z Polski, chciała się czegoś o nas dowiedzieć – ale tu, niestety, mój angielski kończył się na „of course”, a ona nie mówiła po francusku. Uśmiechałem się więc tylko, a w oczach stał mi wciąż jej mąż, biedny Louis, leżący w łóżku ze szpitalną kaczką zamiast złotej trąbki w ręku. I pierwszy raz w życiu zadumałem się nad losem artysty w moim lwim tańcu...
– Widzisz, Teresa!? Jakie wy jesteście? Ty byś mi też zrobiła taki kawał, gdybym miał zawał! Benek ma rację! Benka muszę słuchać! Benio jest cudowny!
– Uspokój się z tym Beniem! Nienormalny...
– Opisałeś to gdzieś? – spytał Piotr.
– W zasadzie nie. Poza wstępem do płyty „Dopóki śpiewam ja!”.
– Powinieneś. Pamiętam – rzekł po chwili – że kiedy pierwszy raz przyjechałem do Stanów w 1973 roku, zdumiałem się, że w Waszyngtonie nie ma żadnego klubu jazzowego. W końcu znalazłem jeden na Blues Alley, do którego przychodziło zwykle parę osób. Byłem mocno zawiedziony i mój obraz Ameryki – wspaniałej ojczyzny jazzu mocno zbladł. Ale z drugiej strony dzięki muzyce dostałem tu pracę. Wy to już znacie, ale Jarek nie...
– Mów, Piotrze, a my z Jurkiem pójdziemy po dokładkę. Łakomstwo wzięło górę – rzekła Teresa i oddalili się do kryształowego bufetu.
– To był mój trzeci wyjazd na Zachód – zaczął Piotr. – Pierwszy raz wyjechałem po doktoracie w 1973 roku. Potem miałem dłuższą przerwę, bo robiłem habilitację. Drugi raz wyjechałem dopiero w czasie pierwszej „Solidarności” w 1981 i wróciłem na jesieni 1982 roku.– Jednak wróciłeś!?
– Oczywiście. Wciąż wydawało mi się, że badania rozpoczęte w Stanach będę mógł skończyć w Warszawie. Okazało się to mrzonką. Jednak wyjeżdżając w 1983 roku, wcale nie myślałem o pozostaniu tutaj – wskazał głową salę. – Pamiętam, że jeszcze w szkole marzyłem, może głupio, nie tyle o tym, by poznać ten Zachód – ile o tym, by Zachód mnie poznał.– I poznał cię. Sąsiadka w Hyde Parku dziwi się, że jesteś taki tajemniczy – przypomniałem mu.
– No, właśnie – otarł usta serwetką i spojrzał na kryształowy żyrandol. – Teraz znając język i tutejsze stosunki, pomyślałem sobie, że mam ostatnią szansę. Czwartego podejścia nie będzie. Wóz albo przewóz! Zdrowy rozsądek nakazywał powrót. Ale ja się uparłem, żyłka sportowa we mnie zagrała.
Start, nawet ze straconej pozycji, ze światową czołówką mnie dopingował.– Wieczny wyścig, o którym mówił Watson – wtrąciłem.
– Dotknąłem złota Midasa i dostałem tej manii prześladowczej. Masz rację. Wiedziałem, że w kraju spocznę na laurach. Jako szef katedry na SGGW będę szacownym belfrem akademickim, a wykłady mnie nie interesowały.
– Yes, sir – kelner w liberii podszedł do naszego stolika i dyskretnie pokazał markę szampana. Piotr włożył okulary i po chwili kiwnął głową. – Okay. Perfect.
Kelner wprawnym ruchem otworzył butelkę i napełnił kieliszki. Szampan zamusował pianą i stanął na brzegu kieliszka: – Zatem twoje zdrowie! – rzekł Piotr. – I twoje! – odparłem. Trąciliśmy się przykładnie: – Wystartowaliśmy przed Jurkami, ale myślę, że nam wybaczą. Jurek zresztą nie pije. Przy szampanie lżej się mówi, a chcę ci dokończyć.
Muzycy w głębi sali zaczęli grać. Piotr spojrzał na starszego pianistę, który z kolegą skrzypkiem i wiolonczelistą grał godnie słynny temat z filmu „Doktor Żywago”. Pomyślałem, że jestem tak stary, że znałem tego kompozytora, kiedy pisał muzykę do teatru. Nie śniło mu się o filmie „Doktor Żywago”. W 1959 roku Maurice Jarre mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat. A dziś jego syn robi furorę na świecie.
– Miało być o muzyce. Widzisz – przerwał mi Piotr – otóż po rozesłaniu ofert otrzymałem trzy propozycje: z Long Island, z Davis w Kalifornii i z Cincinnati. Mój profesor, z którym pracowałem, polecił mnie swemu koledze w Cincinnati, więc tu najpierw przyjechałem. Przyjął mnie profesor Larry Frohman, kierownik badań nad hormonami na Akademii Medycznej, i nagle zaczął: – Rozumiem, doktorze Chomczyński, że przyjeżdżając do nas, chce pan sobie przedłużyć życie!? Zgodnie z tym, co napisał Mark Twain.– A co on napisał?
– Że chciał umrzeć w Cincinnati.
– Dlaczego!?
– Bo tu wszystko dzieje się z opóźnieniem, więc jak nastąpi koniec świata, to do Cincinnati dotrze o dwa miesiące później i człowiek sobie jeszcze trochę pożyje – zaśmiał się. – Ale mówiąc serio, dlaczego panu tak śpieszno do pracy u nas w Cincinnati, gdzie wszystko się opóźnia? Nie bardzo wiedziałem, co odrzec i strzeliłem w ciemno: – Bo w Cincinnati jest najlepsza orkiestra symfoniczna w całych Stanach Zjednoczonych, a ja jestem melomanem.
Ja nauczyłem się trąbić ustami i ta moja trąbka wszystkich bawiła. Kiedy więc oni zaczęli grać, chłopcy mnie podpuścili: – Pokaż im, Jarciu, jak się trąbi nad Wisłą! Niech się uczą Amerykańcy
– Naprawdę!? – ożywił się.
– Myślę sobie: wygłupiłem się, w poważnym wywiadzie zamiast chwalić się planem badawczym, mówię, że jestem melomanem – ale on rozpromienił się i krzyknął: – My goodness! Fantastic! Nie mógł mi pan sprawić większej przyjemności, doktorze Chomczyński. Oczywiście, jest pan przyjęty. Od dawna marzyłem o koledze z pracy, z którym mógłbym chodzić na koncerty i na żywo wymieniać wrażenia! Okazało się, że Frohman był też melomanem i honorowo działał w Towarzystwie Muzycznym sprawującym patronat nad Cincinnati Symphony...
– Meloman z melomanem raczą się szampanem! – Jurek, który właśnie wrócił z Teresą, znów usiadł przy stoliku. – A to dobra orkiestra – potwierdził.
– Dla mnie nie ma lepszej. Miałem po prostu szczęście. Nie mogłem strzelić lepiej – rzekł Piotr.
– Mówisz o tej rozmowie z Larrym Frohmenem? – domyślił się Jurek.
– Tak jest. Pierwszego kwietnia w prima aprilis zacząłem pracę.
– I ja ciebie wtedy w 1986 roku odwiedziłem w Cincinnati. Jechałem na zjazd naukowy do Atlanty, mój autokar miał godzinny postój na dworcu i powiadomiłem cię o czasie mego przyjazdu.
– To było późno w nocy, pamiętam – mruknął Piotr.
– Dokładnie. Nie liczyłem, że przyjdziesz, bo masz uregulowany tryb życia i musiałeś zarwać noc, ale byłeś. Tym bardziej to sobie ceniłem.
Poszliśmy do dworcowego bufetu i śmialiśmy się, że nic się nie zmieniło od czasów Anina, tylko tam spotykaliśmy się na stacji kolejki, a tu na autobusowej. A potem pojechałem na zjazd do Atlanty...
– I po powrocie opowiedziałeś mi w Toronto wszystkie przygody w autokarze i tak powstał odcinek „Pana Zdzicha w Kanadzie” – przerwałem mu.
– No proszę. Nawet nie wiedziałem – zaśmiał się Piotr.
– A drugi raz przyjechaliśmy już razem z chłopcami naszym fordem LTD combi. Pamiętasz, Teresa? – zwrócił się do żony.
Kelner nalał jej szampana. Jurek też nie zasłonił ręką kieliszka:– Normalnie wylewam za kołnierz, ale tym razem wypiję. Nawet za cenę migreny, choć alkohol wybitnie mi szkodzi – ukłonił się w moją stronę.– To za twój pobyt w Cincinnati, Jarku. Wasze zdrowie, panowie. Bardzo dobrze się poczułem. Wręcz szampańsko. Jak dama w błękitnym kabriolecie Tamary Łempickiej. Doskonały ten szampan, Piotrze. A ty, pamiętam, jak do ciebie wtedy przyjechaliśmy naszym weteranem szos, to odstąpiłeś nam swój pokój, a sam przeniosłeś się do living roomu i spałeś na takiej brązowej rozkładanej kanapie, którą kupiłeś na garage sale...
– Byłem z niej bardzo dumny. Zdobyłem ją za 20 dolarów...
– A w kuchni miałeś swoje laboratorium...