Słowa mogą zmienić świat

Narodzinom wielkiego przywódcy sprzyjają zwykle dwa elementy: wybitna osobowość i właściwe okoliczności. Wielu wyborców, z którymi rozmawiałem w ciągu ostatniego tygodnia w Iowa i New Hampshire, nie miało wątpliwości, że taką osobą jest Barack Obama. I że nadszedł jego czas.

Aktualizacja: 12.01.2008 11:53 Publikacja: 12.01.2008 04:16

Słowa mogą zmienić świat

Foto: AFP/Chip Somodevilla/Getty Images

Wszędzie, gdzie występuje, w tle wisi wielki niebieski transparent z białym napisem: „Zmiana, w którą możemy uwierzyć”. Gdy pierwszy raz to zobaczyłem, pomyślałem sobie: co za tani chwyt! Wyborcy są zbyt dobrze obeznani ze sztuczkami polityków, by łatwo im ulegać.

To prawda, że Amerykanie potrzebują zmiany. Z sondaży wynika, że mają dosyć nie tylko obecnego prezydenta, ale i całego układu politycznego. Nie jest to nic nowego, ale wydaje się, że uczucia te nigdy nie były tak silne.

Histerycznie reagując na 11 września Amerykanie przystali na rzeczy, z którymi teraz czują się źle – inwazję na Irak, brutalne metody stosowane w walce z terrorem, zaostrzenie kontroli rządu nad obywatelem w imię bezpieczeństwa. Z narodu zbudowanego przez nieustraszonych osadników i wszelkiej maści ryzykantów, stali się społeczeństwem, które ciągle się boi. Z narodu podziwianego – przynajmniej w świecie zachodnim – stali się narodem nielubianym czy wręcz pogardzanym.

Co więcej, Amerykanie zaczynają z nieprzyjemnym zaskoczeniem zdawać sobie sprawę, że życie w Ameryce nie jest już tak wielkim przywilejem, jak kiedyś, bo w wielu innych krajach można żyć równie wygodnie, zamożnie i swobodnie. Że z roku na rok amerykańskie społeczeństwo staje się coraz bardziej rozwarstwione, a z klasy niższej coraz trudniej się przebić do wyższej.

Coraz bardziej narasta jeszcze nie do końca wyklarowane, ale już pełne niepokoju poczucie, że Ameryka zaczyna powoli schodzić na psy.

Co jednak pozwala akurat Obamie tak skutecznie odwoływać się do tego głodu odrodzenia, jaki odczuwa wielu Amerykanów? Jakim cudem mało do niedawna znany facet pojawia się znikąd, by zawładnąć wyobraźnią tysięcy? Być może dlatego, że ma to „coś”, czego nie da się opisać, zmierzyć, ująć w sondaże. Czego nie da się logicznie wyjaśnić. Ale co da się wyraźnie odczuć, gdy się wchodzi do sali pełnej ludzi i zaczyna przemawiać.

Obama jest bardzo przystojny, ma wielką klasę, lekko zachrypnięty głos i czarującą żonę. Jest niesamowicie cool – młodzież szaleje na jego punkcie – ale jednocześnie zawsze zachowuje pewną stateczność godną męża stanu. W śnieżnobiałej koszuli z mankietami jest elegancki, lecz nie wyniosły. Ciepły, lecz nie poufały. Mówi językiem prostym, a jednocześnie wzniosłym. Mówi rzeczy, które Amerykanie słyszeli od pokoleń – razem potrafimy stworzyć rzeczy wielkie, nadzieja daje nam siłę, nie bójmy się wielkich wyzwań – ale mówi tak, jakby odkrywał zapomnianą prawdę.

Pytałem zwolenników Obamy czekających parę godzin w długiej kolejce, żeby go zobaczyć, czy całe to wołanie o zmianę nie wydaje im się grą pozorów. Odpowiedź jest zawsze ta sama: „Wierzymy mu”.

– Nie dajmy się zwieść tym, którzy dają nam fałszywą nadzieję. Patrzmy, co konkretnie zrobili, jakie proponują rozwiązania – mówi Clinton, zarzucając Obamie wodolejstwo.

Rzeczywiście, kampania Obamy jest w zasadzie pozbawiona konkretów. Gdy Clinton zanudza nawet przychylnie do niej nastawioną publikę szczegółami planu reformy zdrowia, on porywa ludzi górnolotnymi hasłami o nadziei.

Gdy John Edwards zapowiada rozliczenie się z wielkimi koncernami i ochronę zwykłego Amerykanina przed „potężnymi grupami interesów”, on mówi: „Zjednoczmy się dla dobra kraju”. U każdego innego uczestnika obecnej kampanii – po obu stronach sceny – takie słowa uznano by za czcze gadanie. W ustach Obamy brzmią jak świeży powiew inspiracji, przynajmniej dla jego zwolenników.

W Ameryce ktoś, kto ma czarnego ojca i białą matkę, nie jest uważany za pół czarnego i pół białego, lecz za czarnego. W zasadzie Obama jest więc czarny. Ale nie mówi jak czarny.

Wychowywała go matka i dziadkowie, wywodzi się więc z typowej, białej amerykańskiej rodziny. Skończył prawo na Harvardzie. Jego doświadczenie życiowe różni się znacząco od doświadczenia przeciętnego czarnego wyborcy.

Dotąd żaden czarny polityk w Ameryce nie przebił się do grona faworytów w wyścigu do Białego Domu. Owszem, demokrata Jesse Jackson próbował w 1984 i 1988 roku, zdołał nawet wygrać w kilkunastu stanach – ale niemal wyłącznie w tych o dużej populacji afroamerykańskiej. Nigdy nie udało mu się poważnie zagrozić białym rywalom. Występował zresztą jako reprezentant czarnych – w programie miał na przykład postulat wypłacenia odszkodowań potomkom niewolników.

Tymczasem Obama nie zauważa rasy. Jeśli nawiązuje do Martina Luthera Kinga, to tak jak to robią biali politycy: nie przywołuje go jako najwybitniejszego bojownika o prawa czarnych, lecz jako wielkiego amerykańskiego działacza praw obywatelskich. I choć czerpie pełnymi garściami z Kingowskiego „I have a dream”, to nie precyzuje, jakie to marzenie. I z pewnością nie koncentruje się na marzeniach czarnych. Obama jest tak „bezrasowy”, jak tylko można być. Potrafi przemawiać zarówno do białych jak i do czarnych, w obu przypadkach mówiąc do nich jak jeden z nich. I o rzeczach, które ich łączą.

W swych przemówieniach Obama częściej nawiązuje do Johna F. Kennedy’ego. To atrakcyjne skojarzenie – JFK był tak jak on młody, przystojny i trendy, tak jak on odwoływał się do amerykańskiego idealizmu. Mówił: nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty możesz zrobić dla kraju. Cały Obama!

Kennedy wygłaszał płomienne przemówienia w najciemniejszych latach zimnej wojny, gdy Amerykanie czuli się zagrożeni przez Sowietów i wcale nie mieli pewności, że ich kraj wygra konfrontację z nimi. Program podboju Księżyca, który przedstawił Kennedy i który Obama nieustannie daje za przykład rzeczy wielkich inspirowanych idealizmem, miał służyć między innymi pokrzepieniu amerykańskich serc.

Warto jednak pamiętać, że obejmując fotel prezydenta Kennedy był już doświadczonym i sprawdzonym politykiem. Tymczasem, ogłaszając swą kandydaturę, Obama miał za sobą zaledwie dwa lata w Senacie. Jego kariera na wielkiej scenie politycznej zaczęła się nie od jakiegoś spektakularnego zwycięstwa, lecz od przemówienia podczas konwencji prezydenckiej demokratów w 2004 roku. W pięknych, poruszających słowach mówił o potędze amerykańskiego marzenia. – Zobaczyłem go wtedy i pomyślałem sobie: jeśli kiedyś będzie startował na prezydenta, ma mój głos – opowiadał mi biały farmer z północy New Hampshire.

Wyborcy Obamy nie są nieświadomi jego braku doświadczenia. Ale zwykle odpowiadają tak: to właśnie doświadczenie w Waszyngtonie korumpuje i degeneruje ludzi. Poza tym dodają, że doświadczenie na tym stanowisku nie jest tak istotne jak charakter. Obamie udało się przedefiniować reguły gry: zamiast dyskusji wokół kwestii istotnych akurat dla państwa, kampania ta przeistoczyła się w konkurs szczerości i pragnienia odmiany.

To także nie jest dla zwolenników Obamy powodem do zmartwień. Argumentują, że przeciętny mister Jones tak naprawdę nie ma zielonego pojęcia, który z ekspertów spierających się o skuteczność ulg podatkowych Busha ma rację. Nie potrafi ocenić, jaka zmiana w przepisach pozwoliłaby obniżyć koszty służby zdrowia. Nie wie, czy ugoda zawarta z Koreą Północną jest szkodliwym ustępstwem czy znaczącym sukcesem. Przeciętny obywatel nie ma do ść przygotowania merytorycznego ani często wystarczających zdolności poznawczych. – Ten świat jest skomplikowany, jego problemy są skomplikowane, a do tego ciągle się zmieniają. A charakter człowieka to coś, co da się ocenić, i czemu da się zaufać. A on już będzie potrafił znaleźć sobie właściwych ludzi do pomocy – mówiła mi kierowniczka z prowincjonalnego szpitala w Iowa, gdy spytałem ją, czemu opowiedziała się za Obamą.

Argument ten wydaje się dziwnie znajomy – czyż nie używał go kiedyś George W. Bush? Ale Bush, choć miał w swych najlepszych latach duży dar zjednywania sobie ludzi z pozycji „swojego chłopa”, w przeciwieństwie do Obamy nigdy nie był szczególnie inspirujący. Co więcej, Obama jest zarazem atrakcyjny i niezdefiniowany. Jest trochę jak piękne naczynie, do którego każdy może wlać swe patriotyczne marzenia i wyobrażenia. Jest jak soczewka koncentrująca w sobie miliony drobnych promyków idealizmu.

Na zarzuty Hillary Clinton, że słowami nie zmienia się świata, odpowiada: a właśnie, że tak. Słowa, wypowiedziane z odpowiednią mocą i wiarą, powtarzane z ust do ust, mają moc sprawczą, podkreśla.

Sam zacząłem się zastanawiać, czy tak rzeczywiście nie jest. Być może na naszych oczach rzeczywiście wyrasta pierwszy wielki amerykański przywódca XXI wieku. A może to tylko amerykański sen – piękny, lecz mało znaczący – który się rozwieje wraz z upadkiem tej niesamowitej kampanii lub, co gorsza, zdegeneruje w coś znacznie mniej pięknego w Białym Domu Obamy.

Więcej w dodatku Prawybory w USA

Wszędzie, gdzie występuje, w tle wisi wielki niebieski transparent z białym napisem: „Zmiana, w którą możemy uwierzyć”. Gdy pierwszy raz to zobaczyłem, pomyślałem sobie: co za tani chwyt! Wyborcy są zbyt dobrze obeznani ze sztuczkami polityków, by łatwo im ulegać.

To prawda, że Amerykanie potrzebują zmiany. Z sondaży wynika, że mają dosyć nie tylko obecnego prezydenta, ale i całego układu politycznego. Nie jest to nic nowego, ale wydaje się, że uczucia te nigdy nie były tak silne.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy