Tam, gdzie szwankuje grawitacja

To jedyne miejsce na nowojorskim Manhattanie, w którym można się zgubić. Choć w otoczeniu szkła i betonu wygląda na oazę dzikości, jest starannie przemyślanym tworem architektury i myśli społecznej

Publikacja: 19.01.2008 01:16

Tam, gdzie szwankuje grawitacja

Foto: Corbis

Red

Mapa wyspy przypomina schludną kratkę: dziesięć alei wzdłuż przecina sto kilkanaście ulic w poprzek; nawet turyści obywają się bez planu. Zajmujący zgrabny prostokąt w górnej części miasta Central Park jest wyjątkiem – niejednemu nowojorczykowi zdarza się tu stracić orientację. O takie właściwości półtora wieku temu z rozmysłem zadbali twórcy parku. Zaczepił mnie tuż przy wejściu. Był przystojny i pewny siebie. Już chciałam wzruszyć ramionami, gdy pośpiesznie rzucił: „Mieszkam niedaleko, tuż obok Parku”. Owo adresowe usprawiedliwienie – „obok Parku” – wymówione zostało z kapłańskim nabożeństwem – tak mnie rozśmieszyło, że koniec końców poszliśmy na spacer; mój pierwszy w Central Parku. W Nowym Jorku byłam wówczas turystką, znajomość nie trwała długo. Jedyne, co pozostało, to przekonanie, że w tej części miasta szwankuje czasem grawitacja, a park rządzi się magicznymi prawami.

Zajmuje powierzchnię dwa razy większą niż Monako i ośmiokrotnie większą niż Watykan. Wystarczyłoby wykarczować drzewa, a potem do roboty zagonić Normana Fostera – rzeczoznawcy nieruchomości wyliczyli niedawno, że na tych 3,5 km kw. można by zarobić ponad 500 mld dol. Ale niczym Statua Wolności, Woody Allen i sklep Tiffany’ego Central Park to nowojorska instytucja. Nawet pragmatycy od sum z 12 cyferkami wiedzą, jak absurdalne są ich szacunki.

Na pomysł utworzenia parku wpadł w XIX wieku architekt i ogrodnik Andrew Downing (dziś powiedzielibyśmy – architekt zieleni, ale przed Downingiem nikt o nich jeszcze nie słyszał). Między rokiem 1821 a 1855 liczba mieszkańców Nowego Jorku wzrosła czterokrotnie. Górną część Manhattanu, którą potem miał zająć park, zamieszkiwała garstka biedoty. W dolnej części wyspy, która obrastała w piórka, panował tymczasem coraz większy tłok i hałas. Downing marzył o „terenach, gdzie można by doświadczyć przyjemności (...), zapachu i świeżości natury”. To przede wszystkim dzięki jego zabiegom w 1853 roku rada miasta na zakup 2,8 kilometra kwadratowego ziemi wyasygnowała 5 milionów dolarów.

Frederick Law Olmsted od wczesnych lat marzył o pisaniu. Urodzony na farmie w Massachusetts w młodości imał się rozmaitych zajęć. Interesowała go natura, ale nie miał serca do życia na wsi. Dużo podróżował, między innymi po amerykańskim Południu. Korespondencje, które stamtąd nadsyłał dla „New York Daily News” (poprzednik dzisiejszego „New York Timesa”) – w sposób oryginalny i dalekowzroczny jak na owe czasy pisał w nich o problemie niewolnictwa – przyniosły mu spory rozgłos. Ale mimo to Olmsted miał poczucie, że wali głową w mur. Ambitne wydawnictwo, które współtworzył z przyjaciółmi, zbankrutowało. Tonął w długach.

Był rok 1857, kiedy przyjaciel Olmsteda, członek niedawno powołanej rady nadzorczej tworzonego Central Parku, opowiedział mu o perypetiach i trudnościach, z jakimi się zmagali. Od czasu gdy Downing wpadł na pomysł stworzenia parku, minęło sześć lat; wszystko stało w miejscu. Wizje, ambicje i marzenia przegrywały z wielką polityką, małostkowością, korupcją i inercją. Czy Olmsted nie byłby zainteresowany posadą administratora? „Gdyby ktoś miał mi zaproponować...” – zawahał się. „Nikt ci nie zaproponuje. Jedź do Nowego Jorku i złóż podanie”. Tego samego wieczoru wsiadł na statek. „Jeśli do rana nie przyjdzie mi do głowy jakieś ważne przeciwwskazanie, to tak zrobię”. Przeciwwskazań nie znalazł – ani on sam, ani rada parku.

Olmsted nigdy nie studiował. O architekturze miał blade pojęcie, a jego doświadczenie z zielenią ograniczało się do obserwacji, jakie poczynił przy okazji podróży do Paryża i Londynu. Jego bezpośredni przełożony, dyrektor Egbert Viele – pułkownik i inżynier, któremu kilka lat wcześniej powierzono przygotowanie projektu parku – po literacie-lekkoduchu wiele się nie spodziewał.

Ale zarówno Vielego, jak i członków rady czekało zaskoczenie. Okazało się, że na temat osuszania bagnistych terenów – był to jeden z najważniejszych problemów, z którymi musieli się zmierzyć – Olmsted wie więcej niż niejeden inżynier. Umiał rozmawiać zarówno z geodetami, jak i botanikami. Przygotowywał precyzyjne i klarowne ekspertyzy. Cytował brytyjskie periodyki. Pamiętał o szczegółach, kosztorysach, terminach. W ciągu kilku miesięcy członkowie rady postanowili odłożyć w kąt przygotowany wcześniej przez Vielego projekt parku. Ogłoszono konkurs.Calvert Vaux, podobnie jak Olmsted, nigdy nie odbył formalnych studiów. Był pomagierem w architektonicznej firmie w Londynie, gdy jego szkicami zachwycił się składający tam wizytę Downing. Namówił rysownika na przeprowadzkę do Stanów. Choć nie pracowali razem długo – Downing wkrótce potem zginął w katastrofie okrętu – na swego podopiecznego wywarł ogromny wpływ. To przede wszystkim ze względu na szacunek i pamięć o mistrzu Vaux postanowił wystartować w konkursie. Zaproponował współpracę Olmstedowi. Ten cały czas miał spore długi; nęciła go nagroda: 2 tysiące dolarów. Jesienią 1857 roku rozpoczęli pracę. Do pomocy zaangażowali nie tylko znajomych architektów i ogrodników, ale nawet członków rodziny. Projekt donieśli członkom rady 2 kwietnia 1858 roku, dzień po ostatecznym terminie.

Wczesny zimowy wieczór. Choć to powszedni dzień, spowity bladym grudniowym światłem park tętni życiem – starsze panie z nienagannym makijażem, rozdokazywane nastolatki na hulajnogach, wysportowani mężczyźni z dziećmi w wózkach za tysiąc dolarów i bezdomni z wózkami, w których wiozą cały dobytek. Plejada twarzy i charakterów. Mężczyzna z dredami do pasa – ma przymknięte oczy i lekko się uśmiecha – pogrążony w marzeniach kroczy powoli, niczym lunatyk. Biznesmeni w garniturach – zjechali pewnie przed chwilą windą z biura na setnym piętrze – próbują stąpać po ziemi. Jogująca muzułmanka – z czernią jej czadoru kontrastują białe słuchawki i-Poda – sprawia wrażenie, jakby za chwilę miała unieść się nad ziemią. W parku szwankuje grawitacja.

„Piesi będą mogli tu znaleźć ciche i odosobnione miejsca na spokojny spacer, gdy będą potrzebować samotności. I szerokie aleje, wypełnione tysiącem roześmianych twarzy, kiedy będą w radosnym nastroju” – planował Downing. Półtora wieku później jest tak, jak sobie wymarzył. Park ma szczególne właściwości: smutni, weseli, zmęczeni, tryskający energią, starzy, młodzi, biedni i bogaci, ekscentrycy i konformiści – wszyscy czują się tu na miejscu.

Projekt, który z opóźnieniem donieśli członkom rady Olmsted i Vaux, był jednym z 33 nadesłanych na konkurs. Park rozrywki, alegoryczne odwzorowanie pięciu kontynentów, starożytne świątynie, francuskie, angielskie, włoskie czy holenderskie ogrody – swoje pomysły zgłosiło wielu znanych architektów i inżynierów. Nikt jednak nie potrafił w interesujący sposób uporać się z największym wyzwaniem: teren miał pozostać otwarty dla ruchu konnego i kołowego. Jak to pogodzić z marzeniami Downinga o Arkadii?

Vaux i Olmsted postanowili, że przebiegające w poprzek parku ulice znajdą się w wąwozach zamaskowanych krzewami i drzewami, dla pieszych zaś wybudowane zostaną nad nimi mosty. 36 owych mostów – ze stali, cegły, granitu i wszechobecnych na Manhattanie skał – zaprojektował Vaux. Każdy jest inny. Architektoniczne perły uwielbiają fotografowie, całujące się pary i uliczni muzycy.

„Urok naturalnych krajobrazów leży w ich harmonijnej nieregularności” – pisał Vaux. Bez wątpienia pozostawał pod wpływem dawnego mistrza Downinga, który wyobrażał sobie przyszły park jako idylliczną oazę, świątynię natury. Zarówno Olmsted, jak i Vaux, choć czuli się uczniami Downinga i choć czerpali inspirację z jego pomysłów, chcieli pójść własną drogą. Ich mistrz widział w parku egzotyczne gaje, ogrody i oranżerie. Oni dążyli do maksymalnej prostoty. „Budynki (...) są najzupełniej zbędne” – pisał Olmsted. „Podobnie jak kwiatowe ogrody, architektoniczne tarasy i fontanny”.

Jury obradowało przez cztery tygodnie i jednomyślnie wybrało projekt Olmsteda i Vaux.

Do parku, który od sąsiadujących z nim ulic odgradza niski mur z kamieni, wiedzie 20 bram. Są dedykowane mieszkańcom miasta – swoją bramę mają dzieci, artyści, handlarze, inżynierowie. – Gdyby była to Anglia, mielibyśmy tu pewnie bramę króla, królowej i najrozmaitszych księżniczek. Ale to jest Ameryka. Ten park należy do ludzi, a nie do księżniczek – mówi z dumą Loraine Klein, wolontariuszka, która od kilkunastu lat pracuje w parku jako przewodnik. Rzeczywiście o zwykłych mieszkańcach Nowego Jorku, którzy z braku czasu czy pieniędzy nie mogą sobie pozwolić na wyprawę za miasto, myśleli przede wszystkim twórcy parku. „Najważniejsze to dostarczyć setkom tysięcy zmęczonych pracowników (...) próbkę tego, co stworzył Bóg”– pisał Olmsted.

W pogodne weekendy, bez względu na porę roku, park jest jednym z najliczniej odwiedzanych miejsc w mieście (mimo to w jakiś niewytłumaczalny sposób nigdy nie jest w nim zbyt tłoczno). Latem na trawnikach muskularni chłopcy i zgrabne dziewczyny w bikini wygrzewają się na słońcu; obok latynoskie rodziny na jaskrawych, kolorowych kocach celebrują swoje pikniki. Przypominają mi się warszawskie Łazienki, w których umundurowany strażnik przepędził kiedyś z trawnika moją stawiającą tam pierwsze niepewne kroki córkę.

Nowojorskie dzieci bez chwili wahania ciągną rodziców w kierunku karuzeli. Pierwsza pojawiła się w parku – trochę wbrew protestom jego twórców, którzy obawiali się nadmiernej „komercjalizacji” – w 1870 roku. Napędzał ją ponoć ślepy osioł. Na początku minionego wieku zastąpiła go maszyna parowa. Potem przyszła pora na elektryczność i nową karuzelę, którą w latach 30. wyrzeźbili ręcznie rzemieślnicy z firmy Stein i Gold. Ale i ona wkrótce trafiła na złom. Kolejne dwie spłonęły w pożarach. W latach 50. perłę mistrzów od Steina i Golda odnaleziono przypadkiem w zakurzonym magazynie na Brooklynie. Drewniane koniki – jest ich 58 – zostały pieczołowicie odrestaurowane i zaprzężone do ciężkiej pracy. Rocznie na przejażdżkę sprzedawanych jest ćwierć miliona biletów. Ulubionym miejscem turystów są Pola Truskawkowe – niewielka oaza utworzona dzięki staraniom Yoko Ono w hołdzie Johnowi Lennonowi. Przy mozaice z kamieni, które układają się w napis „Imagine” niemal zawsze można spotkać kilka osób z wyobraźnią. Co roku 8 grudnia, w rocznicę śmierci bitelsa (mieszkał i zastrzelony został nieopodal parku), zbierają się tu jego fani.

1 września 1858 r. po wielu perypetiach i trudnościach – brakowało funduszy, nie brakowało zaś sporów i politycznych konfliktów – ruszyły roboty. Przed końcem roku na parkowym placu budowy pracowało 2300 osób. Choć Olmsted i Vaux odżegnywali się od architektoniczno-inżynieryjnych ingerencji, tak naprawdę niewiele jest w nim prawdziwych „tworów natury”. Jak niemal wszystko na Manhattanie, park jest przede wszystkim wytworem ludzkich wyobrażeń, marzeń i ciężkiej pracy.

W ciągu 15 lat usunięto ponad milion metrów sześciennych skał i kamieni (w większości ręcznie, choć to właśnie przy okazji robót ziemnych w parku wynaleziony został pierwszy na świecie mechaniczny przyrząd do kruszenia kamieni). Powstały sztuczne, acz do złudzenia przypominające naturalne, jeziora i strumienie. Z pobliskiego New Jersey wozy konne przywiozły ponad 14 tysięcy metrów sześciennych najżyźniejszej ziemi. Niemieccy ogrodnicy zasadzili ponad 4 miliony drzew i krzewów, półtora tysiąca gatunków.

Olmsted i Vaux dołożyli wszelkich starań, by owe ludzkie wysiłki pozostały niewidoczne. Ramble, fragment „dziewiczej” puszczy w środku parku (i w środku kilkumilionowego miasta), to gąszcz drzew i zarośli, w którym, tak jak chciał Olmsted, łatwo można się zagubić. Komuś, kto mija dziś ogromne, przypominające zbocza Gór Skalistych głazy – z linami i klamrami wspinają się po nich nowojorscy „alpiniści” – trudno uwierzyć, że nie wszystkie istniały tu od zawsze. Niczym średniowieczne katedry, kamień po kamieniu budowane gołymi rękoma, tak i owe skały w Central Parku budzą zdrowy dystans do powszechności prawa ciążenia.

Jesteś z Nowego Jorku? – pyta mnie Klein. – Może już trochę – waham się. – Jeśli mówisz szybko i chodzisz szybko, to wystarczy – parafrazuje byłego burmistrza miasta (tymi słowami Edward Koch uspokajał wyborców, którym się nie podobało, że ubiegająca się o mandat senatora tego stanu Hillary Clinton nigdy tam nie mieszkała). Szybkim nowojorskim krokiem ruszamy w kierunku Promenady – szerokiej, blisko półkilometrowej alei, która w zamyśle Olmsteda i Vaux miała być centralnym punktem parku. Nie widać stąd ani jednego wieżowca.

– Rzadko gdzie można za darmo posłuchać tak dobrego jazzu. Grają ludzie z całego świata – mówi Klein. Wśród ogromnych, ponadstuletnich wiązów (podobno jest wśród nich jeszcze kilka zasadzonych przez Olmsteda) spontaniczny koncert daje właśnie trio w kolorowych czapkach: saksofon, bas i jakiś magiczny instrument z bambusa. Rozbawieni Mulaci oburzyliby się pewnie, słysząc owo „za darmo” – w pudełku po lodach mają sporo banknotów.

Wkraczamy w rejon Promenady dedykowany poetom i pisarzom. Swoje pomniki – już po śmierci i wbrew woli Olmsteda, który chciał poprzestać na wiązach – postawiono tu Szekspirowi oraz dwóm szkockim poetom: Robertowi Burnsowi i Walterowi Scottowi. Ale stojące tu solidne ławki (nowojorczycy uwielbiają umieszczać na nich metalowe tabliczki z epitafiami i minilistami miłosnymi) służą nie tylko do lektur anglojęzycznej poezji. Widuje się książki i gazety w najrozmaitszych językach. – Tu dopiero widać, co to jest wieża Babel – śmieje się Klein. Ja spoglądam ukradkiem na parę, która najwyraźniej porozumiewa się bez słów. O wieży Babel, budowanej na przekór boskim prawom, chyba w tej chwili nie myślą.

Łyżwy w Central Parku – nowojorski rytuał. W piątkowy wieczór na ślizgawce jak zwykle panuje tłok. Metalowe ostrza połyskują w świetle jarzeniowych lamp i fleszy cyfrowych kamer. W tle postmodernistyczne wieżowce Time Warner Center. W czasach Olmsteda nowojorczycy odziani w peleryny i kapelusze szybowali po zamarzniętych taflach jezior; dziś, w dobie globalnego ocieplenia, w goreteksach, z i-Podami krążą po sztucznym lodowisku. Ślizgawkę kilka lat temu oddano w dzierżawę Donaldowi Trumpowi. Bilet kosztuje 12 dolarów (Olmsted, który nie chciał karuzeli, prawdopodobnie przewraca się w grobie). Z głośników płyną cukierkowe przeboje; ja zamykam na chwilę oczy i słyszę Gershwina. Olmsted marzył o miejscu, w którym wszyscy będą mogli na chwilę zamknąć oczy i zapomnieć o prawach codziennego życia. Dziś taka instytucja użyteczności publicznej nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, ale w jego czasach był to pomysł nowatorski. Jego realizacja wymagała ogromnej siły charakteru, konsekwencji i wyobraźni. Wszystko to posiadał – był idealistą, ale twardo stąpał po ziemi. Jak rzadko kto potrafił współpracować z najrozmaitszymi ludźmi i zarażać ich zapałem do pracy. Lepiej też niż ktokolwiek z jego współpracowników rozumiał, że zaangażowali się w przedsięwzięcie nie tyle estetyczne czy techniczne, ile ponad wszystko obywatelskie i społeczne. Olmsted czerpał z wpływów i tradycji europejskich, ale marzył o stworzeniu amerykańskiego arcydzieła – Central Park miał być uosobieniem ideałów egalitaryzmu. Tak się stało. Jest kwintesencją amerykańskiego marzenia. I dowodem na to, że dzięki marzycielom szwankuje czasem grawitacja.

Korzystałam z biografii Fredericka Law Olmsteda „Clearing in the Distance” autorstwa Witolda Rybczynskiego

Mapa wyspy przypomina schludną kratkę: dziesięć alei wzdłuż przecina sto kilkanaście ulic w poprzek; nawet turyści obywają się bez planu. Zajmujący zgrabny prostokąt w górnej części miasta Central Park jest wyjątkiem – niejednemu nowojorczykowi zdarza się tu stracić orientację. O takie właściwości półtora wieku temu z rozmysłem zadbali twórcy parku. Zaczepił mnie tuż przy wejściu. Był przystojny i pewny siebie. Już chciałam wzruszyć ramionami, gdy pośpiesznie rzucił: „Mieszkam niedaleko, tuż obok Parku”. Owo adresowe usprawiedliwienie – „obok Parku” – wymówione zostało z kapłańskim nabożeństwem – tak mnie rozśmieszyło, że koniec końców poszliśmy na spacer; mój pierwszy w Central Parku. W Nowym Jorku byłam wówczas turystką, znajomość nie trwała długo. Jedyne, co pozostało, to przekonanie, że w tej części miasta szwankuje czasem grawitacja, a park rządzi się magicznymi prawami.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą