W cieniu Chimery

Jak to możliwe, by dwoje ludzi – mąż i żona – rok po roku zapadło się pod ziemię w Milanówku, sennej podwarszawskiej miejscowości? Jedną z najbardziej tajemniczych spraw kryminalnych ostatniej dekady bada specjalny zespół Komendy Stołecznej Policji

Aktualizacja: 17.02.2008 22:33 Publikacja: 16.02.2008 01:35

W cieniu Chimery

Foto: Rzeczpospolita

Najpierw zniknęła ona: Elżbieta Drzewińska 61-letnia, niska, niebieskooka szatynka z małą blizną w okolicy brwi. Ostatni raz sąsiedzi widzieli ją dzień przed zaginięciem, gdy w sobotę robiła zakupy. W niedzielę, 8 października 2006 r. ok. godziny 9.40 wyszła z nutami pod pachą do parafialnego kościoła na próbę chóru. Tak powiedział policji mąż, który odprowadzał ją do drzwi. Drzewińska jednak nigdy do kościoła nie dotarła. – Zaniepokoiliśmy się, kiedy uważaliśmy, że już powinna wrócić. Bywało, że się zagadała. Ale wtedy albo dzwoniła, albo do niej można się było dodzwonić – mówi syn Wiktor, 20-letni student Politechniki. Tym razem w telefonie komórkowym najpierw był tylko długi sygnał, potem cisza.

Wiesław Drzewiński zniknął prawie dokładnie rok po żonie. 67-letni ciemnooki, siwy mężczyzna wyszedł z domu 13 października 2007 r., między godziną 7 a 13. Tak twierdzą synowie. Młodszy z nich Piotr wrócił ok. godziny 13 z zajęć na uczelni. W zamkniętym na klucz mieszkaniu nie było żadnej kartki ani pieniędzy na życie, które Wiesław Drzewiński zwykle zostawiał, gdy wyjeżdżał na kilka dni. Zwracały za to uwagę porozrzucane na stole przybory toaletowe, jakby ich właściciel wybiegł w pośpiechu. A Drzewiński zawsze je sprzątał. Z relacji Piotra wynika, że od razu zadzwonił do ojca, ale w telefonie komórkowym włączała się poczta.

– Na tym etapie nie jesteśmy w stanie racjonalnie wytłumaczyć tej sprawy – mówi Krystyna Paszek, prokurator w Grodzisku Mazowieckim. – Wiemy, że zaginęli, wiemy, że oddzielnie i że rok po roku. Bierzemy pod uwagę wszystkie możliwości. Drzewińscy mogli więc wyjechać i ukryć się, mógł ich ktoś porwać, mogą oboje nie żyć. Może też być tak, że nie żyje jedno z nich.

To ludzie spokojni, niczym się nie wyróżniali – dozorczyni w bloku na Prałatowskiej, na warszawskim Targówku, gdzie Drzewińscy kilka lat temu mieszkali, zapamiętała tylko, że synowie w niedzielę biegali z komżami pod pachą służyć do mszy.

On, inżynier elektryk, przez wiele lat pracował w Falenicy w zakładach Mera Pnefal. Był asystentem dyrektora. Kiedy zakład zaczął mieć kłopoty, Drzewiński się przekwalifikował. Skończył kurs zarządzania nieruchomościami i właśnie na zarządzaniu domami skupiał swą zawodową działalność.

Jednak klienci stopniowo się wykruszali. Latem zeszłego roku przeszedł na emeryturę. Chociaż nie był aktywny zawodowo, cały czas miał zajęcie. Uczył się prawa i prowadził swoje sprawy sądowe. – Albo siedział w bibliotece, albo przy komputerach, albo spał – opowiada Wiktor. Wiesław Drzewiński chciał postawić rodzinę finansowo na nogi, bo sytuacja wyraźnie się pogarszała.

Elżbieta Drzewińska zrezygnowała z pracy, gdy na świecie pojawiły się dzieci. Tworzyła dom. – To była taka mama kwoka, która pilnowała, żeby niczego nie zabrakło – opowiada pani Wacława, koleżanka Drzewińskiej z Akcji Katolickiej.

Wiktor Drzewiński mówi o matce, że to osoba dobroduszna, miła, ciepła, kontaktowa, serdeczna, otwarta. O ojcu, że jest zasadniczy, zamknięty w sobie i uparty – w dobrym i złym tego słowa znaczeniu. Jak byli z bratem mali, zmuszał ich do nauki, nie lubił telewizji, czytał dużo gazet. Słuchał Radia Maryja i interesował się polityką. – Nie lubił rozmawiać, lubił mówić. Na jedno wypowiedziane zdanie miał dwadzieścia. Nie rozmawiał jednak ani o sprawach zawodowych, ani o przeszłości – mówi Wiktor.

Czasem zdarzało mu się opowiadać o jakichś bandytach. Ale robił to jakby niechętnie. Jakby bał się, że posiadana wiedza może rodzinie zagrozić.Z relacji syna wynika, że ojciec był wierzący, ale rzadko chodził do kościoła. Mimo to sześć lat temu, gdy przy ich ówczesnej parafii Chrystusa Króla na Tykocińskiej tworzyła się Akcja Katolicka, Drzewińscy zaczęli w niej działać.

Znajomi twierdzą zgodnie: tym, co gnębiło Drzewińskich, była sprawa ich domu w Milanówku i zamieszkującego go lokatora Piotra B.

Jednopiętrowy, nieotynkowany budynek w kształcie klocka, który przedwojenny właściciel przekornie nazwał Chimerą, mieści się przy Dębowej 11. Wartość posesji niektórzy oceniają dziś na 2,5 mln zł, bo choć dom jest w złym stanie, cenę podbija położony w centrum grunt.

Po zaginięciu Elżbiety Drzewińskiej na terenie posesji przeszukano doły szambowe, przeczesano teren, spryskano proszkiem ściany, by zabezpieczyć ślady, przekopywano ogród. Wszystko w przekonaniu, które formułował Drzewiński, że dom jest kluczem do rozwiązania zagadki.

Przed wojną Chimera należała do rodziny Drzewińskich. Wiesław 20 lat temu odziedziczył ją po przebywającym w Stanach Zjednoczonych wuju. Ale Piotr B., lokator z 28-letnim stażem, jest zdania, że odpowiedniejszym słowem byłoby „wyłudził”.

B. pojawił się na Dębowej na podstawie decyzji o kwaterunku. W 1982 r. nawiązał kontakt z właścicielami. Jak twierdzi, napisał im, że nieruchomość jest w złym stanie, wymaga remontu. Zapewnia, że dostał zgodę na przeprowadzenie prac i na to, by ewentualnie koszty odmieszkał. – Zbierałem rachunki i to wszystko, co zrobiłem, jest ujęte w operacie szacunkowym, który zrobiłem w lipcu 2005 r. – mówi. Zdaniem B. korespondencja z właścicielami budynku urwała się z chwilą przybycia Wiesława Drzewińskiego, w 1987 r.

– Po raz pierwszy pojawił się tu 21 lat temu z dokumentem darowizny. Po kilku miesiącach przyszedł ponownie z dokumentem kupna – aktem notarialnym. W upoważnieniu, które właściciele dają swemu kuzynowi, nie jest powiedziane, gdzie ta nieruchomość się znajduje i które biuro notarialne prowadzi księgę wieczystą. Nie zgadza się numer księgi wieczystej, numer działki i powierzchnia działki – twierdzi Piotr B.

Inną wersję wydarzeń i inne dokumenty przedstawiają w tej sprawie znajomi Drzewińskich. Choćby list do Piotra B. z 19 grudnia 1982, w którym właściciel odrzuca propozycję administrowania przez niego Dębową 11, a stanowisko Piotra B. nazywa szantażem i terrorem. Zobowiązuje go także do płacenia komornego i nazywa „nielegalnym lokatorem, który wprowadził się podstępnie”.

Jest także dokument – podpisane przez byłą administratorkę budynku oświadczenie z 1984 r., że Piotr B. wymusił na niej zgodę na garaż. „On złapał mnie za głowę i wykręcił szyję. Upadłam na podłogę i zapytałam: o co panu chodzi. Podpisze pani zgodę, by garaż stał nadal? Podpiszę” – miała napisać w odręcznym oświadczeniu.

Piotr B. za zgodą sądu czynsz za mieszkanie na piętrze płaci do sądowego depozytu.

Przez wszystkie lata konflikt raz ożywał (wtedy pracę miały policja, prokuratura i sądy), raz przygasał. Podczas takiej odwilży w czerwcu 2005 r. Piotr B. dostał od Drzewińskich SMS z serdecznymi życzeniami imieninowymi.

– Utrzymywaliśmy bardzo poprawne stosunki, ale niestabilne – twierdzi. – Gdy były negocjacje, Wiesław Drzewiński był słodki jak cukierek.

Kiedy w 2003 r. Wiesław Drzewiński zaproponował, by lokator odkupił dom, Piotr B. wynajął rzeczoznawcę, który wycenił jego nakłady na 50 tys. zł. Jak twierdzi, woda, gaz i energia elektryczna, ogrodzenie i remonty były robione na jego koszt. Nieruchomość według operatu warta była dziesięć razy więcej, czyli pół miliona złotych. Wiesław Drzewiński uznał, że to cena absolutnie niewystarczająca – niemalże symboliczna złotówka. Do zakupu nie doszło. Za to dwa i pół roku temu Drzewińscy sprowadzili się do Milanówka. Wiesław Drzewiński sprzedał warszawskie mieszkanie, by kupić w innym punkcie miasta kamienicę. Gdy transakcja nie doszła do skutku, Drzewińscy mieli do wyboru: przeprowadzić się do Chełma, gdzie też mieli kawałek domu, lub zamieszkać z lokatorem.

Wiktor Drzewiński znajomość swojej rodziny z lokatorem dzieli na czasy: stare i nowe. Dawne (zna je tylko z opowiadań) dotyczą wydarzeń z początku lat 80., gdy ojciec stał się właścicielem posesji i próbował wyrzucić z domu niechcianego lokatora. Nowe sięgają 2,5 roku wstecz, kiedy Drzewińscy wprowadzili się do Milanówka.

Z czasów dawnych znalazł kilka obdukcji ojca. I kilka dokumentów z toczących się wtedy spraw sądowych. Pobitym miał być Wiesław Drzewiński, bijącym Piotr B.

Gdy Wiktor miał kilka lat, do ich mieszkania na Targówku przyszło dwóch mężczyzn. Drzewiński otworzył drzwi, dostał pięścią w nos i usłyszał, że to za Milanówek. Był też napad w Gdańsku. Żadnej z tych spraw nie udało się wtedy doprowadzić do końca, bo – wedle rodzinnych przekazów – na rozprawach mieli się pojawiać tajemniczy świadkowie, a sąd zawsze dawał im wiarę.

Zdaniem Wiktora było także kilka spraw o eksmisję, których jednak ojciec zaniechał. Bał się.

Drzewiński opowiadał rodzinie o dziwnych zdarzeniach. Stoi w kolejce i słyszy rozmowę o pewnym zarządcy nieruchomości z Milanówka, który miał problemy i się go załatwiło. Ktoś inny, obcy, podchodzi na ulicy i mówi: „Won z Milanówka albo metr pod ziemię”, po czym idzie dalej.

B. miał prześladować również Elżbietę Drzewińską. Jechał za nią po ulicy samochodem. Albo wsiadał na rower i zajeżdżał jej drogę. Nie pozwalał o sobie zapomnieć.

W końcu, według Wiktora, pobił matkę. Rzecz miała się wydarzyć w lipcu 2006 r. Drzewińska wracała z zakupami do domu i – jak twierdziła – gdy znalazła się na schodach, lokator zaczął ją dusić. Upadła, a gdy odzyskała przytomność, zawołała syna. Ten wezwał policję i pogotowie. Drzewińska w szpitalu spędziła kilka dni.

No i jest jeszcze kartka, jakby puenta. Wypadła już po zaginięciu Elżbiety Drzewińskiej, gdy w jej notesie z telefonami rodzina szukała numeru do punktu nabijania gazowych butli. „Jeśli umrę lub zginę w ciągu roku od tej chwili, tj. 26 września, to sprawcą mojej śmierci jest Piotr B.” – napisała. Grafolog potwierdził autentyczność pisma. Dla znajomych Drzewińskich to koronny dowód. Palec z zaświatów, który wskazuje sprawcę.

Wiktor charakteryzuje Piotra B. jako człowieka spokojnego, który odpowiada „dzień dobry” i „do widzenia”. Ale czasami, na chwilę, staje się agresywny. Potem tuszuje skutki.

Znajomi Drzewińskich też znają doskonale Piotra B., choć tylko z opowiadań. Wiedzą o wszystkich szykanach, groźbach, pobiciach i utrudnianiu życia, bo Drzewińscy strach przed lokatorem bardzo uzewnętrzniali. Pani Wiesława pamięta ostatnią rozmowę z Drzewińską, w której ta opowiadała jej o pobiciu przez sąsiada. – Powiedziała: słuchaj, nie wiem, co się dzieje, ale czuję śmierć koło siebie. Tak mi powiedziała na do widzenia.

Pan Krzysztof, przyjaciel z Akcji Katolickiej na Targówku, zna więc dokładnie ostatni wybryk B.: zerwanie i wrzucenie w krzaki przyzwoitej skrzynki pocztowej. – Wtedy panie na poczcie się ulitowały i dały Wiesławowi skrytkę pocztową – opowiada. Pan Krzysztof przypomina sobie także, że przy ostatniej bytności, choć Ela była radosna i pogodna (a przecież to było kilka tygodni po tym, gdy lokator tak dotkliwie ją pobił) na odchodne powiedziała: „ja jestem męczennicą i będę męczennicą”.

Teraz więc, gdy Drzewińscy zaginęli, przedstawiciel chóru w kościele w Milanówku, do którego należała, informuje w imieniu zespołu, że nikt na temat się nie wypowie „ze względu na istniejące zagrożenie”. Ludzie podejrzewają, że za tajemniczymi zaginięciami kryje się Piotr B.

Piotr B. ma 56 lat, jeździ czarnym jeepem. Na spotkanie przynosi czarny gruby skoroszyt, a w nim metodycznie uporządkowane dokumenty na temat posesji przy Dębowej i Drzewińskich. – Mam pecha, że znalazłem się akurat w tym miejscu i czasie – mówi.

Pochodzi z Milanówka, gdzie starzy mieszkańcy pamiętają, jak wychowywał się na Inżynierskiej, skończył samochodówkę, a potem zatrudnił się w PKS w Błoniu. B. ma rodzinę – żonę, studiującego syna i córkę, która dawno temu wyjechała za granicę. Mimo że w Milanówku jest „swój”, to nie jest lubiany. Tłumaczy to zazdrością. W czasach komuny jeździł na tirach za granicę. Powodziło mu się lepiej niż innym.

B. jest właścicielem kilku nieruchomości na terenie Milanówka. Ma opinię kupca polującego na okazje. Między innymi kupił parcelę, która należała do zabitych narkomanów, a rodzina miała z nią później trudności.

B. zarządza też wspólnotą mieszkaniową w budynku przy ul. Piłsudskiego. I choć robi to od 2001 r., z wieloma osobami jest skonfliktowany. Część właścicieli firm, którzy mają tam lokale użytkowe, oskarża go o bezinteresowną złośliwość. A to zbiornik na gaz wybuduje na podwórku, to za szyld każe płacić. Kiedy wystąpił przeciw niemu miejscowy fotograf, sprowadził mu konkurencję. Właściciele zarzucają B., że prowadził inwestycje, nie pozwalając zajrzeć w dokumenty. A gdy w marcu ub. roku część wspólnoty chciała się z nim pożegnać, uznał głosowanie za nielegalne i sprawę skierował do sądu. Sporem zajmowała się też prokuratura, bo B., będąc zarządcą nieruchomości, uznał się za osobę publiczną i zgłosił organom ścigania, że go obrażają. – W tym domu nieporozumienia są dlatego, że doszło tam do samowoli budowlanych – orzeka B.

Wiemy, że zaginęli, wiemy, że oddzielnie i że rok po roku. Bierzemy pod uwagę wszystkie możliwości. - mówi Krystyna Paszek, prokurator w Grodzisku Mazowieckim

Pytanie, czy pobił Drzewińską, Piotr B. traktuje jako absurdalne. – Gdyby tak się stało, to byśmy nie rozmawiali. Nie tknąłem jej palcem, to była prowokacja, bym opuścił tę nieruchomość bez rozliczenia nakładów.

Dlaczego przez tyle lat się od Drzewińskich nie wyprowadził? – Miło jest dostawać prezenty, ale pan Drzewiński na to nie zasłużył – mówi. – Znam jego schemat działania. Wiem, jakie są przekręty, co chciał osiągnąć i jakimi metodami.

B. zupełnie inaczej widzi rodzinę Drzewińskich, niż wynika to z relacji syna. Słyszał kłótnie. Jak twierdzi, Elżbieta i synowie występowali w koalicji przeciwko ojcu. A punkt zapalny stanowiły warunki materialne, w jakich się znaleźli.

Piotr B. stawia liczne pytania. Dlaczego sąsiad następnego dnia po zaginięciu żony wyjechał w drogę, a do samochodu pakował charakterystyczne torby z supermarketu pełne ubrań i żywności? (Drzewiński prokuraturze wyjaśnił, że wiózł rzeczy do pralni). Dlaczego nie było go prawie tydzień? Dlaczego, kiedy znika pani Elżbieta, synowie robią taką imprezę, że nie można usnąć? – To dla mnie chore – podsumowuje. – Ludziom głupstwo zginie: rower, pies, cokolwiek i siedzą z tym w komisariacie albo baterie się grzeją w telefonach. B. tajemnicze wyjazdy Drzewińskiego po zaginięciu żony, w odstępach tygodniowych, dwutygodniowych, odebrał tak, jakby on do niej jeździł. Dlatego wykluczyłby możliwość zaginięcia. Że zniknęli, to się zgadza.

O interesach, które prowadził Drzewiński, znajomi wiedzą niewiele. Znacznie mniej niż o Piotrze B. W ostatniej chwili dowiedzieli się o wyprowadzce z Targówka. Pan Krzysztof, choć był przyjacielem Drzewińskiego i przy pewnej transakcji służył mu jako świadek, wie, że czasem wyjeżdżał w sprawach swoich interesów, które prowadził. Po co? Przez powściągliwość i dyskrecję nie wnikałem w głąb tych spraw. Uważałem, że jakby chciał, to by mi sam powiedział – wyjaśnia dystyngowany starszy pan. Przyjął, że Drzewiński jest skryty, nie o wszystkim mówi.

O interesach ojca niewiele wiedzieli synowie. Zamykał swój pokój na klucz, a za drzwiami kłębiły się kodeksy, ustawy i projekty pism procesowych. Bo Drzewiński to prawnik amator. W sprawach, które go dotyczyły, pisał obszerne elaboraty do sądów i urzędów. Sprawę pozbycia się lokatora Piotra B. próbował rozwiązać przez urząd miasta. – Rozmowy prowadził zawsze z pozycji roszczeniowej. Sprawiał wrażenie, jakby przez długi czas nie mieszkał w Polsce i nie rozumiał naszego systemu prawnego – twierdzi jeden z urzędników magistratu w Milanówku.

Im bardziej urzędnicy próbowali Drzewińskiemu pomóc, tym wyraźniej dostrzegali, że do niego nic nie dociera. Nawet to, że o eksmisji lokatora orzeka sąd cywilny, a nie ratusz.

Drzewiński próbował też sił na rynku nieruchomości. Przez pewien czas był sekretarzem Zrzeszenia Właścicieli Nieruchomości. Z dawnych lat znał się z jego prezesem Mirosławem Szypowskim. Szypowski przyznaje, że Drzewiński prosił, by organizacja dała mu domy do administrowania. To było jednak niezgodne z zasadami, bo nie może sobie robić konkurencji. – Miałem o nim dobre zdanie – mówi prezes. – To człowiek rozsądny i dokładny.

Jednak w interesach mu nie szło. Sprzedał duże i przestronne mieszkanie na Prałatowskiej, by z rodziną przenieść się do dużej przedwojennej czynszówki na Szmulkach, przy ul. Grajewskiej. Właściciel kamienicy, będąc już w podeszłym wieku, obiecał mu ją odsprzedać. Drzewińscy zajmowali tam kilka pomieszczeń, zainwestowali w remont. Jednak w 2004 r. właściciel nie dość, że domu nie sprzedał, to eksmitował Drzewińskich. Z tytułu rozliczenia nakładów mogli tam mieszkać tylko przez kilka miesięcy.

Awanturą zakończyło się także zarządzanie budynkiem przy Poznańskiej. Tu wspólnota mieszkaniowa dopilnowała, by dług w wysokości 69 tys. zł, jaki miał do spłacenia Drzewiński (zarzucano mu malwersacje finansowe), ściągała firma windykacyjna.

Kolejne próby podejmowane przez Drzewińskiego, by pozbyć się B., spowodowały, że policja zainteresowała się rozbieżnością między pismem, które on składał, i tym które od lat leżało w urzędzie miasta. W domu Drzewińskich zabezpieczono komputery. Drzewińskiemu postawiono zarzut fałszerstwa.

Na komputerach zaś, już przy okazji, prokuratorzy wykryli pliki pornograficzne. Przeszukanie pokoju Drzewińskiego po zaginięciu jego żony wykazało, że miał odłożone gromadzone latami zbiory papierowej pornografii. Był koneserem. Zatrzymano go na 48 godzin, wyszedł, bo sąd nie zgodził się na areszt.

Pan Krzysztof w zainteresowania erotyczne Drzewińskiego nie wierzy. – Absurd! – kwituje. Jeśli ja idę do kogoś do domu, powiedzmy o 10 rano i widzę figurkę Matki Bożej i dwa różańce leżące na stole., to gdzie tu pornografia! Bez przesady!

Wiktor Drzewiński twierdzi, że ludzie często mają swoje tajemnice. – Jestem prawie pewien, że ojciec je miał. Zdarzało się, że mówił, iż mi czegoś nie powie. Twierdził, że w razie czego złożył dokumenty u notariusza. I jakby on zaginął lub umarł, te dokumenty trafią do mnie. Nie trafiły. U jakiego notariusza je złożył – nie powiedział.

– Ojciec mi mówił, że jestem tak zagrożony, jak on – kończy opowieść o konflikcie Wiktor.

Sam nie pamięta, co robił w sobotę poprzedzającą zaginięcie matki. Ale nie podejrzewa, by mogła tak odejść bez słowa. Bo nigdy niczego przed nim nie ukrywała. Chyba że sprawy zdrowotne, aby go nie martwić.

Dla prokuratury pozostaje zagadką, dlaczego synowie tak mało interesują się sprawą. I dlaczego zaginięcie Wiesława Drzewińskiego zgłosili dopiero trzy dni po fakcie, 16 października 2007 r.

Po zaginięciu Drzewińskiego młodszy syn, Piotr, mieszkał przez pewien czas w Milanówku. Na własne życzenie. Dlaczego, skoro B. był taki groźny, syn Drzewińskich się go nie bał? Przeprowadził się do ciotki dopiero po interwencji przyjaciół rodziców z Akcji Katolickiej.

Dlaczego Wiktor, nagabywany przez tych samych przyjaciół, powiedział kiedyś: „Ale jest pytanie, czy ja się chcę tym zajmować?”. Twierdził, że chce raczej zapomnieć.

Jak to możliwe, że Elżbieta Drzewińska wyszła z domu w porze, gdy ludzie idą lub wracają z kościoła i nikt jej nie widział? Jak to się stało, że nikt nie widział wychodzącego z domu Drzewińskiego, skoro mieszkał przy ruchliwej ulicy, a nie miał samochodu?

Zagadką pozostaje też, co stało się z pieniędzmi za sprzedane kilka lat temu warszawskie mieszkanie. Drzewińscy żyli w biedzie. W warunkach, które wielu ludzi określiłoby jako skrajne. W mieszkaniu zapuszczonym, którego przed wprowadzeniem się nie remontowali. Bez bieżącej wody, bo jej dopływ odciął im Piotr B. Dlaczego jednak dla podratowania budżetu nie sprzedali nieruchomości, którą mieli w Chełmie?

Sprawa zaginięcia Drzewińskich jest tak niezwykła, że oprócz grodziskiej prokuratury zajmuje się nią także specjalnie powołany zespół Komendy Stołecznej Policji – funkcjonariusze specjalizujący się w tajemniczych zaginięciach. Wygląda na to, że najbardziej życzą im powodzenia znajomi Drzewińskich.

Najpierw zniknęła ona: Elżbieta Drzewińska 61-letnia, niska, niebieskooka szatynka z małą blizną w okolicy brwi. Ostatni raz sąsiedzi widzieli ją dzień przed zaginięciem, gdy w sobotę robiła zakupy. W niedzielę, 8 października 2006 r. ok. godziny 9.40 wyszła z nutami pod pachą do parafialnego kościoła na próbę chóru. Tak powiedział policji mąż, który odprowadzał ją do drzwi. Drzewińska jednak nigdy do kościoła nie dotarła. – Zaniepokoiliśmy się, kiedy uważaliśmy, że już powinna wrócić. Bywało, że się zagadała. Ale wtedy albo dzwoniła, albo do niej można się było dodzwonić – mówi syn Wiktor, 20-letni student Politechniki. Tym razem w telefonie komórkowym najpierw był tylko długi sygnał, potem cisza.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy