Tron się chwieje

Czy obłęd, w jaki popadł Robert Mugabe, wynika z zazdrości o chwałę i zaszczyty, które spotkały Nelsona Mandelę?

Aktualizacja: 26.04.2008 15:39 Publikacja: 26.04.2008 01:40

Tron się chwieje

Foto: AFP

Red

Elektryzująca wiadomość, że dokerzy z Durbanu w RPA odmówili przeładowania transportu chińskiej broni zamówionej przez depczący prawo rząd Zimbabwe przypomniała mi dobitnie, jak dobrze kiedyś było czuć się socjalistą.

Oto klarowny przypadek solidarności i internacjonalizmu, w którym klasa pracująca jednego kraju staje w obronie praw – „konkretnie” jak mawialiśmy – swoich braci i sióstr w innym kraju.

Tak zaczynał się socjalizm – kiedy Karol Marks wraz ze sprzymierzeńcami zorganizował bojkot bawełny zbieranej przez niewolników podczas wojny secesyjnej. I choćby nie wiem jak często złodziejski megaloman Robert Mugabe nazywał siebie socjalistą, to wciąż są na świecie dzielni, uczciwi robotnicy, którzy, krzyżując w pogardzie swoje ramiona, pozbawiają go narzędzi ucisku.

Ten umotywowany zasadami krok południowoafrykańskich związkowców jest znamienny także pod innym względem. Obnaża bowiem wieloletnią, tchórzliwie dwuznaczną postawę władz RPA w epoce po Mandeli wobec Zimbabwe. Pomaga zrozumieć, dlaczego może się wreszcie zbliżać kres tej haniebnej tolerancji.

Zimbabwe pozbyło się władzy białych osadników ponad dziesięć lat przed RPA. Rozwój tamtejszych wypadków doprowadził do wyostrzenia różnic między Afrykańską Unią Narodową Roberta Mugabe (ZANU-PF) a Afrykańskim Związkiem Ludowym Zimbabwe (ZAPU) kierowanym przez Joshuę Nkomo.

Podział ten odzwierciedlał nie tylko etniczną strukturę kraju, gdzie większość stanowił lud Shona, a mniejszość zuluskie plemiona Matabele. Był również elementem rosyjsko-chińskiej rywalizacji w ruchu komunistycznym. Nkomo miał poparcie Moskwy, a Mugabe Pekinu. Ten sam rozdźwięk widać było w szerszym południowoafrykańskim ruchu wyzwoleńczym, chociaż Afrykański Kongres Narodowy (ANC) Mandeli, będący pod silnym wpływem partii komunistycznej, skutecznie dominował nad maoistowskimi siłami Kongresu Panafrykańskiego (PAC), który chciał zaprowadzić stalinowskie porządki z władzą tylko w rękach czarnych i który przepadł następnie w pierwszych wolnych wyborach.

Pamiętam prezydenta RPA Thabo Mbekiego z tego pełnego napięcia okresu przejściowego między końcem rządów Iana Smitha w Rodezji a końcem apartheidu.

Był wschodzącą gwiazdą ANC, gdy przyjechał do Zimbabwe, aby znaleźć się jak najbliżej dramatycznych wydarzeń po drugiej stronie granicy. Ale życie funkcjonariusza ANC w rządzonym przez Mugabego Harare nie było łatwe. – Władza otwarcie faworyzuje PAC, a nas traktuje z pogardą – mówił mi wtedy. W owym czasie zwolennicy Joshua Nkomo, wypróbowanego przyjaciela ANC, trwali w strachu o swoje życie, bowiem szkolone przez Koreę Płn. specjalne oddziały Mugabego prowadziły karne ekspedycje w regionach zamieszkanych przez plemię Matabele.

To wszystko prowadzi do pytania: skoro wiedzieli tak dobrze o jego prymitywnej polityce i jeszcze prymitywniejszych metodach, dlaczego liderzy ANC tolerowali Mugabego, kiedy sami objęli władzę po upadku apartheidu w swoim kraju?

Odpowiedź wiele naświetla, a zarazem przygnębia. W pewnym momencie zdesperowany Nkomo szukał wsparcia w RPA przeciwko Mugabemu, co znaczyło, że zdradził towarzyszy z ANC i skazał się na izolację w Zimbabwe. Z kolei Mugabe na początku panowania, przedstawiał się jako wielki rozjemca w stylu Mandeli, czyniąc przyjazne gesty wobec białych i azjatyckich inwestorów. Nie było więc potrzeby podkreślania zadawnionych urazów w łonie ruchu wyzwoleńczego.

W Unii Afrykańskiej z kolei istnieje silny nacisk, aby nie poddawać ostracyzmowi władz krajów członkowskich, które stają się niepopularne na arenie międzynarodowej. Ta właśnie skłonność do najniższego nieprania brudów publicznie sprawił, iż pewnego dnia przewodniczącym Unii (a ściślej jej poprzednika) został Idi Amin. Z tego samego powodu niedawno pozwolono, aby gospodarzem szczytu UA był odpychający prezydent Sudanu Omar al Bashir. Mimo wszystko należało jednak oczekiwać, że partia Mandeli będzie stosować nieco wyższe standardy.

Spotkałem Mugabego na wygnaniu w 1977 r., następnie w 1979 r. i jeszcze później. Wiele razy uczestniczyłem w dyskusjach pod hasłem „Co poszło nie tak?”. Niektórzy twierdzą, że sadyzm, korupcja i autodestrukcyjna paranoja to opóźniony w czasie skutek lat spędzonych w więzieniu. Inni przypisują je śmierci ukochanej ghańskiej żony Sally w 1992 r. (trzeba przyznać, że potem już nigdy nie był taki sam). Jeszcze inni spekulują, że jego obsesja na punkcie homoseksualizmu i występku – będąca jednym z pierwszych objawów jego mentalnego upadku – była efektem staroświeckiego modelu edukacji katolickiej, jaką odebrał od misjonarzy. Swoje zrobiły także długie lata podziwu dla rewolucji kulturalnej w Chinach i dla jeszcze czystszego ideologicznie systemu Kim Ir Sena.

Mam jednak swoją osobistą teorię: sądzę, że Mugabego w nieustanną wściekłość wpędzało międzynarodowe uwielbienie, z jakim spotykał się Nelson Mandela. Te pochwały i uznanie, jak sądził, należały się raczej jemu. Przesiąknięty żalem, postanowił oczyścić swój nieszczęsny kraj z czegokolwiek, co przypominałoby o dziedzictwie Mandeli. Wystarczyło odkurzyć stare hasła propagandowe w stylu: „jeden biały – jeden nabój”. I to właśnie w końcu kosztowało go utratę przynajmniej części wsparcia RPA.

Przywódca opozycji w Zimbabwe Morgan Tsvangirai to znany przywódca związkowy. Związki zawodowe w RPA tradycyjnie wyznawały kanoniczny komunizm, z nieufnością odnosząc się do maoistowskich wybryków i chińskich ingerencji. Jeśli dzisiejsze Chiny uznamy za kapitalistyczną dyktaturę, a Mugabe jest kapitalistycznym dyktatorem, to niemałą ironią dziejów będzie fakt, że akcja staromodnych czerwonych związków zawodowych uruchomi proces jego upadku.

tł. pb

(C) 2008 WPNI Slate, distr. by The New York Times Synd.

Autor jest jednym z najgłośniejszych intelektualistów angielskiego obszaru językowego. Publikuje m.in. w miesięcznikach „Vanity Fair” i „The Atlantic” oraz serwisie internetowym „Slate”. Łączy lewicowe tradycje i hasła postępu w duchu uniwersalizmu z poparciem dla polityki zagranicznej USA. Oprócz publicystyki politycznej uprawia krytykę literacką. W Polsce znany jest z książki „Bóg nie jest wielki”.

Elektryzująca wiadomość, że dokerzy z Durbanu w RPA odmówili przeładowania transportu chińskiej broni zamówionej przez depczący prawo rząd Zimbabwe przypomniała mi dobitnie, jak dobrze kiedyś było czuć się socjalistą.

Oto klarowny przypadek solidarności i internacjonalizmu, w którym klasa pracująca jednego kraju staje w obronie praw – „konkretnie” jak mawialiśmy – swoich braci i sióstr w innym kraju.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą