Ameryka ma przyszłość

Wbrew entuzjastom Obamy, którzy pieszczą w nim wizję radykalnej przemiany Stanów, następny prezydent USA jest dowodem na siłę amerykańskiego modelu

Aktualizacja: 15.11.2008 12:55 Publikacja: 14.11.2008 23:19

Ameryka ma przyszłość

Foto: Reuters

[b]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2008/11/15/ameryka-ma-przyszlosc/" "target=_blank]blog.rp.pl/wildstein[/link][/b]

Wybór Baracka Obamy na stanowisko prezydenta USA to triumf irracjonalnej strony demokracji. W nastroju entuzjazmu, który przerodził się w zbiorową histerię, wybrana została wielka niewiadoma w efektownym opakowaniu. Z pustych haseł: nadzieja, zmiana, nowość, pozostała nadzieja na maszynerię demokracji amerykańskiej, której funkcjonowania nie potrafi zasadniczo zakłócić nawet najwyższa osoba w państwie. Osoba, która robiła wszystko, aby uniknąć programowych deklaracji, a nawet w dużej mierze odseparowała się od swojego partyjnego zaplecza.

Akcentując bardziej swoją partyjną przynależność, Obama byłby bardziej przewidywalny, jego program musiałby bardziej wiązać się ze stanowiskiem swojej partii. Przy zachowaniu najdalej idącego dystansu do demokratów, których przecież reprezentował, Obama pozostawał czarną skrzynką, w której każdy mógł umieszczać swoje oczekiwania. Każdy mógł pobudzać się hasłem: „możesz!”. Co możesz? Wszystko!

[srodtytul]Polityczne uniesienia przeciw rozumowi[/srodtytul]

Entuzjazm. Zachwyt. Łzy wzruszenia. Triumf. Zabawa do rana. Polski znany publicysta porównuje wybór Obamy do naszego Sierpnia ’80. Rozumiemy, że tak, jak Polacy, którzy wygrali pierwszy etap walki z komunizmem, odnajdując niezwykłą, narodową solidarność, tak Amerykanie pokonali ponury reżim Busha juniora.

Uznany polski wybitny socjolog ogłasza, że jest dumny z Ameryki. Radość wylewa się ze Stanów nie tylko do Kenii, skąd pochodzi ojciec Obamy. Europa świętuje. Stare wygi dziennikarskie, co to niejedno widziały, z trudem powstrzymują wzruszenie. Fala entuzjazmu dociera do Polski. Prezenterki i prezenterzy telewizyjni mówią przez ściśnięte gardło. Młodzi szaleją z radości.

Rozmawiam z młodą kobietą wyrażającą zachwyt z powodu wyboru Obamy. Pytam: dlaczego? Jest zdumiona. Przecież to oczywiste. Młodość, nowość, nadzieja. Będzie wspaniale. Czepiam się jednak trywialnie: ale co konkretnie? Jakie punkty z programu nowego prezydenta tak ją ujęły, co w jego dotychczasowych działaniach i postawie ją, Polkę, tak bardzo przekonało do niego. Jako inteligentna kobieta (tym razem bez ironii) powinna wskazać jakieś racjonalne powody swoich politycznych przecież uniesień.

Patrzy na mnie trochę zdumiona, trochę rozczarowana. Istnieje przecież poziom oczywistości, który nie wymaga wyjaśnień. W wypadku Obamy funkcjonujemy w królestwie oczywistości. To oczywiste, że wciela on nadzieję, nowość i postęp. Tak jak jego poprzednik wcielał ich przeciwieństwo. Potępienie w wypadku Busha również nie wymagało uzasadnień.

W sondażach duża większość Polaków opowiadała się za Obamą. Jego konkurent, John McCain, znał nasz region. Wiedział o naszym kraju i jego roli w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Deklarował, że wizy dla Polaków powinny być zniesione. Rozumiał zagrożenie, jakie stanowi proces odbudowy rosyjskiego imperium. Zdecydowanie i natychmiastowo potępił agresję Moskwy na Gruzję. Obama właściwie na nią nie zareagował. Jego zainteresowanie Europą, a już zwłaszcza jej wschodnimi rubieżami, w tym i Polską, jest niewielkie. Na ten temat w kampanii nie wypowiadał się w ogóle. Można przyjąć, że niewiele wie o Polsce i jej otoczeniu i że wcale go ona nie interesuje. Jego zastępca Joe Biden, który ma nadrabiać braki orientacji obecnego prezydenta w problematyce międzynarodowej, był m.in. przeciwnikiem strategii Ronalda Reagana, która w dużej mierze dała Polakom wolność.

Niezależnie więc od swoich politycznych opcji Polacy powinni popierać McCaina. Było na odwrót.

[srodtytul]Jak uruchomić owczy pęd[/srodtytul]

Żyjemy w kulcie nowości i postępu. Zmiany mogą być tylko na lepsze, a postęp w każdej dziedzinie ma mieć nieograniczony i wyłącznie pozytywny charakter. Ta naiwna religia naszych czasów może do pewnego stopnia tłumaczyć obamomanię.

Jej bohater zresztą jako polityk inteligentny postawił na ten irracjonalny wymiar demokracji. Świadomie rezygnował z jakichkolwiek programowych propozycji. W tym sensie były to wybory unikatowe na skalę światową. Trudno znaleźć innego kandydata do najwyższej demokratycznej funkcji, który tak ostentacyjnie unikałby konkretów. W jakimś sensie kampania Obamy przypominała kampanię Aleksandra Kwaśniewskiego, której hasło brzmiało: „wybierzmy przyszłość”. Nie porównuję kandydatów, tylko kampanię.

[wyimek]Obama stał się symbolem przezwyciężenia rasowych uprzedzeń długo po ich rzeczywistym ustąpieniu. Kolor skóry ważny był jako symbol zmiany i nowości dla wszystkich, którzy tego oczekiwali[/wyimek]

W historii Stanów największe podobieństwo do Obamy odnaleźć można w postaci Johna F. Kennedy’ego i jego strategii wyborczej w 1960 roku. Kennedy był pierwszym katolikiem, który zdobył fotel prezydenta USA (Obama jest pierwszym czarnoskórym); kandydatem, w którego wyborze ogromną rolę odegrał współczesny marketing polityczny i charakterystyczne, eksponowane dla tego typu „produktu” jakości: młodość, uroda, gwiazdorska charyzma itp. Jego ojciec, self made man, bogacz, który wymarzył sobie syna prezydenta i zainwestował ogromne sumy w jego kampanię wyborczą, stwierdził: „Będziemy go reklamować jak płatki mydlane”. Nic dziwnego, że Kennedy, jak Obama, uzyskał entuzjastyczne poparcie młodzieży i środowisk medialnych, które już wtedy zaczynały uzyskiwać status grup najbardziej opiniotwórczych.

Slogany wyborcze Kennedy’ego były nieomal równie konkretne jak Baracka Obamy. „Stoimy dziś na skraju Nowego Pogranicza – przed nami są nieznane możliwości i niebezpieczeństwa, niespełnione nadzieje i zagrożenia” – głosił.

A jednak o kandydacie Kennedym wiadomo było nieporównanie więcej niż o Obamie. Miał za sobą bohaterską służbę w czasie II wojny światowej, książkę, która dostała Pulitzera (mniejsza, że napisaną przez jego współpracownika), a szkicowała jego wyobrażenie politycznego przywództwa i, przede wszystkim, miał konkretnie sformułowane programowe punkty, jak walka o prawa obywatelskie czarnej ludności. Obama o prawa czarnych walczyć już nie musi, a deklaracji programowych unikał jak ognia.

[srodtytul]Dyrygenci entuzjazmu[/srodtytul]

Nie znaczy to jednak, że niczego o kandydacie Partii Demokratycznej powiedzieć nie sposób. Wiemy, że zawsze głosował za najbardziej lewicowymi rozwiązaniami. Wiadomo też, że wydaje się najbardziej skrajnym przeciwieństwem swojego republikańskiego poprzednika. I, jako taki, jako najbardziej lewicowy, a więc najmniej amerykański z amerykańskich kandydatów, stał się wcieleniem nadziei tak opiniotwórczych, „liberalnych” środowisk USA, jak i zdominowanej przez lewicę Europy.

Środowiska te wznieciły entuzjazm dla zasadniczej zmiany reprezentowanej podobno przez Obamę, którą odczytywały jako zakwestionowanie klasycznej, amerykańskiej postawy politycznej. Kampania ta wywołała ową histeryczną tonację poparcia dla czarnoskórego prezydenta. Znany reżyser i komik Woody Allen ogłosił: „wybór między Obamą i McCainem to wybór między życiem a śmiercią”. Dowcip w tym, że tym razem komik mówił serio.

Wszyscy ludzie dobrej woli całego świata winni jednoczyć się wokół Obamy, zawodził medialny chór. Zmienimy świat na lepsze!

Na tej nucie grał zresztą Obama, odwiedzając Europę i organizując swój wielki berliński wiec. Lewicowe ośrodki opiniotwórcze wezwanie do zmiany odczytywały jednoznacznie, zwłaszcza w kontekście demonstrowanych przez kandydata uprzednio lewicowych skłonności i afiliacji. Ameryka ma się przechylić na lewo, a więc odejść od swojej amerykańskiej specyfiki.

Po to, aby jednak uzyskać tak powszechną falę entuzjazmu dla nowości wcielanej przez demokratycznego kandydata, wcześniej trzeba było wywołać równie irracjonalną falę potępienia jego poprzednika, a tym samym i konkurencyjnej wobec Obamy Partii Republikańskiej. Zresztą łańcuch przyczynowo-skutkowy był właściwie odwrotny: to niechęć do prezydenta Busha i republikanów wyzwoliła energię przetworzoną i wzmocnioną później w obamomanii.

[srodtytul]Ciemne moce Ameryki[/srodtytul]

Krytyka George’a W. Busha ma liczne uzasadnienia. Z pewnością polityka nakręcania koniunktury przez sztuczne obniżanie kosztu kredytów ma ogromny udział w obecnym kryzysie. A chociaż były to niezależne decyzje prezesa amerykańskiego banku, polityka Busha juniora miała w tym również udział. Wiele innych jego posunięć uznać można za niefortunne. Problem w tym, że trudno podjąć racjonalną debatę nad polityką ustępującego prezydenta w atmosferze totalnej propagandowej nagonki, jaką rozpętały przeciw niemu lewicowe środowiska opiniotwórcze i sekundujące im media. Sytuacja przypominała ostatnie wybory w Polsce i polowanie na rządy PiS, które uniemożliwiało rozsądną ich ocenę. W wypadku Busha głównym obiektem ataku była jego międzynarodowa polityka, a zwłaszcza interwencja w Iraku.

Trudno ocenić dziś jej efekty. Przez przeciwników Busha uznana została za klęskę już w momencie jej podjęcia. Każdy zabity, każdy ranny żołnierz amerykański, każdy zamach terrorystyczny miał być tego dowodem. Kiedy problemy w Iraku się piętrzyły, kraj ten nie schodził z ekranów telewizyjnych. Dziś, gdy sytuacja w dużej mierze się uspokoiła, Irak przestał być obiektem zainteresowania światowych mediów. Za wcześnie jeszcze, aby odtrąbić sukces. Co zdumiewające jednak, o interwencji w Iraku nadal mówi się jako o klęsce.

Z dużą dozą prawdopodobieństwa uznać można, że wielu europejskich, a nawet amerykańskich przeciwników Busha życzyło mu w Iraku klęski. Zgodnie z ich poglądami zło tej interwencji nie polegało na jej nieroztropności czy błędach w jej przeprowadzeniu. Złem miała być ona sama.

Z sondaży wielu europejskich krajów wynikało, że zdaniem ich obywateli głównym zagrożeniem pokoju jest prezydent Stanów Zjednoczonych, a nie przywódcy zbrodniczych i agresywnych dyktatur czy Władmir Putin wszelkimi środkami próbujący odbudować imperium rosyjskie. Dominujące na naszym kontynencie i rozpowszechnione w amerykańskich środowiskach opiniotwórczych tendencje przyjmują, że w zasadzie tak wojen, jak i wszelkich innych konfliktów można uniknąć. Za konflikt odpowiedzialna jest więc strona, która z racji funkcji i siły powinna mu zapobiec, a więc państwo. W konflikcie, którego stroną jest – ciągle najsilniejszy – Zachód albo jakaś jego część, musi być winien on. Stany Zjednoczone winne są w stopniu szczególnym.

[srodtytul]Antyamerykański syndrom[/srodtytul]

Stany Zjednoczone reprezentują postawę, która w oczach dominujących w Europie, a wpływowych w USA środowisk, powinna zostać przezwyciężona. Składa się na nią: nieufność do odgórnych, państwowych regulacji, a więc uznanie dla rynkowej gospodarki; dystans wobec ponadnarodowych, prawnych rozwiązań wzmacniany przez patriotyzm i zaufanie do własnej demokracji oraz religijność i akceptacja męskich cnót, które w kulturze popularnej reprezentuje postać dzielnego kowboja czy szeryfa.

Nic dziwnego, że figura ta dla elit czy mediów europejskich – i ich amerykańskich odpowiedników – służy do dyskredytowania amerykańskiej polityki. Jako kowboj prezentowany był Ronald Reagan czy Bush junior z intencją ośmieszenia ich prostactwa. W rzeczywistości western to moralitet, który oddaje egzystencjalną sytuację graniczną: skomplikowane racje zostają sprowadzone do elementarnego, zrozumiałego dla każdego wyboru między dobrem a złem. Czy odrzucenie owego elementarnego wyboru, co w konsekwencji prowadzić musi do zakwestionowania ładu etycznego, ma być wyrazem większej dojrzałości duchowej, wydaje się co najmniej wątpliwe. Zresztą zaprzeczenie opozycji dobro – zło nie jest możliwe, tak jak odrzucenie aksjomatów w rozumowaniu. Chodzi więc raczej o jego rewizję i zakwestionowanie tradycyjnego, męskiego etosu.

Dla krytyków Ameryki najbardziej oburzające jest, że model amerykański pomimo nieustannych zapewnień o jego klęsce ciągle ma się świetnie. Czasowe problemy nie prowadzą do podważenia roli USA w światowej gospodarce i polityce. To odchodzenie od amerykańskiego modelu przynosi kłopoty Stanom, jak było to w latach 70., a skuteczna kuracja, którą zaaplikował swojemu krajowi prezydent Reagan, odwoływała się do tradycyjnych rozwiązań. Międzynarodówka muzułmańskich terrorystów rozwinęła się przy bierności poprzedniej demokratycznej administracji za czasów Billa Clintona. Nie sprowokowało to do żadnych refleksji przeciwników George’a Busha.

Nowość i zmiana, w której nadzieję pokładają organizatorzy obamomanii, polegać ma na odrzuceniu tradycyjnej Ameryki i upodobnieniu się jej do współczesnej Europy. Paradoks Obamy polega jednak na tym, że jego kariera jest ukoronowaniem klasycznego amerykańskiego wzorca. A rachuby entuzjastów nowego prezydenta mogą się okazać przeszacowane.

[srodtytul]Amerykańskie marzenie[/srodtytul]

Rasowe korzenie Obamy mają swój udział w sukcesie nowego prezydenta. Jego kolor skóry pomógł mu, a nie przeszkodził, w ostatniej kampanii. Czarni mieszkańcy USA, których jest nie więcej niż 12 proc., popierali go jako swojego rasowego reprezentanta. Białym, jak widać, jego kolor nie przeszkadzał. Tak więc Obama stał się symbolem przezwyciężenia rasowych uprzedzeń długo po ich rzeczywistym ustąpieniu. Jak zwykle bardziej żywe są one w środowiskach nimi dotkniętych. Nic więc dziwnego, że kolor Obamy ważniejszy był dla czarnych niż dla białych. Był on również ważny jako symbol zasadniczej zmiany i nowości dla wszystkich, którzy tego oczekiwali.

Natomiast sama kariera Obamy to wcielenie amerykańskiego marzenia. Trudno wyobrazić sobie podobny sukces w jakimkolwiek europejskim państwie. Potwierdza ona to, co demonstrują wszelkie badania socjologicznie, że USA są ciągle krajem wielkiej mobilności społecznej, wielkich możliwości dla wszystkich jego mieszkańców. Stany są państwem dużo bardziej otwartym niż kraje Europy.

Tak więc wbrew entuzjastom Obamy, którzy pieszczą w nim wizję radykalnej przemiany Stanów, prezydent Obama jest dowodem na siłę amerykańskiego modelu. Zresztą jego kampania ma również bardzo amerykański, mesjański aspekt. Jeśli Kennedy odwoływał się do mitu Pogranicza, czyli rozszerzania granic Stanów poprzez cywilizowanie dzikich rewirów, to w kampanii Obamy przebrzmiewał mit amerykańskiej niezwykłości, krainy nieograniczonych możliwości. Miastem na wzgórzu, nową Jerozolimą nazywali Amerykę jej pierwsi purytańscy koloniści. Takim światem nieograniczonych możliwości jawił się ten kraj w kampanii nowego prezydenta i dlatego w dużej mierze, odwołując się do założycielskiego mitu USA, Barack Obama mógł zwyciężyć.

Jak realizowane będą owe utopijne obietnice i czy w ogóle będą brane pod uwagę, dopiero zobaczymy. Niepokój, który wywoływać może wybór polityka, który postawił wyłącznie na irracjonalne emocje, tonować może nieco sama jego kariera, która jest pochwałą tej największej demokracji świata. Równocześnie kampania prezydencka jest w Stanach wielką próbą charakteru. Zwycięzca musi dać jego dowody. I, last but not least, mechanizmy amerykańskiego ustroju funkcjonują sprawnie.

Tak więc wbrew wielu entuzjastom Obamy prawdziwa Ameryka ma ciągle przyszłość.

[b]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2008/11/15/ameryka-ma-przyszlosc/" "target=_blank]blog.rp.pl/wildstein[/link][/b]

Wybór Baracka Obamy na stanowisko prezydenta USA to triumf irracjonalnej strony demokracji. W nastroju entuzjazmu, który przerodził się w zbiorową histerię, wybrana została wielka niewiadoma w efektownym opakowaniu. Z pustych haseł: nadzieja, zmiana, nowość, pozostała nadzieja na maszynerię demokracji amerykańskiej, której funkcjonowania nie potrafi zasadniczo zakłócić nawet najwyższa osoba w państwie. Osoba, która robiła wszystko, aby uniknąć programowych deklaracji, a nawet w dużej mierze odseparowała się od swojego partyjnego zaplecza.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Wojna jak rozpędzona śmieciarka
Plus Minus
Szymon Hołownia: Nie umiem pokochać polityki
Plus Minus
Klon ponad podziałami
Plus Minus
Człowiek z ręką Boga na głowie?
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Jan Maciejewski: I odwrócili się do Mnie plecami
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką