[b]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2008/11/15/ameryka-ma-przyszlosc/" "target=_blank]blog.rp.pl/wildstein[/link][/b]
Wybór Baracka Obamy na stanowisko prezydenta USA to triumf irracjonalnej strony demokracji. W nastroju entuzjazmu, który przerodził się w zbiorową histerię, wybrana została wielka niewiadoma w efektownym opakowaniu. Z pustych haseł: nadzieja, zmiana, nowość, pozostała nadzieja na maszynerię demokracji amerykańskiej, której funkcjonowania nie potrafi zasadniczo zakłócić nawet najwyższa osoba w państwie. Osoba, która robiła wszystko, aby uniknąć programowych deklaracji, a nawet w dużej mierze odseparowała się od swojego partyjnego zaplecza.
Akcentując bardziej swoją partyjną przynależność, Obama byłby bardziej przewidywalny, jego program musiałby bardziej wiązać się ze stanowiskiem swojej partii. Przy zachowaniu najdalej idącego dystansu do demokratów, których przecież reprezentował, Obama pozostawał czarną skrzynką, w której każdy mógł umieszczać swoje oczekiwania. Każdy mógł pobudzać się hasłem: „możesz!”. Co możesz? Wszystko!
[srodtytul]Polityczne uniesienia przeciw rozumowi[/srodtytul]
Entuzjazm. Zachwyt. Łzy wzruszenia. Triumf. Zabawa do rana. Polski znany publicysta porównuje wybór Obamy do naszego Sierpnia ’80. Rozumiemy, że tak, jak Polacy, którzy wygrali pierwszy etap walki z komunizmem, odnajdując niezwykłą, narodową solidarność, tak Amerykanie pokonali ponury reżim Busha juniora.