„W roku od narodzenia Pana naszego Jezusa Chrystusa tysiąc trzysta czterdziestym ósmym, w sławnym mieście Florencji wybuchła zaraza morowa, spowodowana wpływem ciał niebieskich albo też słusznie przez Boga zesłana dla ukarania grzechów naszych”. Tak zaczyna się frywolny „Dekameron”: od opisu dżumy, największej epidemii w dziejach ludzkości. Wymarła wówczas czwarta część populacji Europy. Zaraza trwała osiem lat. Gdyby dwuletnia pandemia grypy hiszpanki (1918 – 1919) miała proporcjonalnie podobne skutki, w Europie zmarłoby nie 30, lecz 70 milionów ludzi.
Średniowieczny opis pandemii zawiera sceny, od których cywilizowany świat zdążył się już odzwyczaić. Dziś przeciw zarazom mamy medycynę, służby sanitarne, wyspecjalizowane laboratoria, szpitale zakaźne. Ale lepiej nie popadać w pychę, a już na pewno nie lekceważyć przeciwnika. Tak naprawdę od scen, jakie rozgrywały się w średniowieczu, a nawet w XIX wieku, dzieli nas cienka szyba laboratorium, które może kiedyś okazać się bezradne.
[srodtytul]Wesołość na stypach[/srodtytul]
Wielu dniem i nocą na ulicach padało, inni umierali w swoich domach, a sąsiedzi po trupim zapachu dopiero o ich śmierci się dowiadywali (...), umarłym nie okazywano czci nijakiej, nie odprowadzano ich do grobu z zapalonymi pochodniami ani też nad nimi łez nie roniono. Wreszcie k’temu przyszło, że równie o umarłych się troskano, co o zdechłe kozy” – taki obraz katastrofy kreśli Boccaccio.
Jak ludzie, jak ludzkość sobie z tym radziła? Sądząc z relacji w „Dekameronie”, nie radziła sobie wcale: