Plagi gorsze od egipskich

Przeciw zarazom mamy dziś medycynę. Ale lepiej nie popadać w pychę. Tak naprawdę od scen, jakie rozgrywały się w średniowieczu, dzieli nas cienka szyba laboratorium, które może kiedyś okazać się bezradne

Publikacja: 01.05.2009 22:25

Plagi gorsze od egipskich

Foto: Forum

„W roku od narodzenia Pana naszego Jezusa Chrystusa tysiąc trzysta czterdziestym ósmym, w sławnym mieście Florencji wybuchła zaraza morowa, spowodowana wpływem ciał niebieskich albo też słusznie przez Boga zesłana dla ukarania grzechów naszych”. Tak zaczyna się frywolny „Dekameron”: od opisu dżumy, największej epidemii w dziejach ludzkości. Wymarła wówczas czwarta część populacji Europy. Zaraza trwała osiem lat. Gdyby dwuletnia pandemia grypy hiszpanki (1918 – 1919) miała proporcjonalnie podobne skutki, w Europie zmarłoby nie 30, lecz 70 milionów ludzi.

Średniowieczny opis pandemii zawiera sceny, od których cywilizowany świat zdążył się już odzwyczaić. Dziś przeciw zarazom mamy medycynę, służby sanitarne, wyspecjalizowane laboratoria, szpitale zakaźne. Ale lepiej nie popadać w pychę, a już na pewno nie lekceważyć przeciwnika. Tak naprawdę od scen, jakie rozgrywały się w średniowieczu, a nawet w XIX wieku, dzieli nas cienka szyba laboratorium, które może kiedyś okazać się bezradne.

[srodtytul]Wesołość na stypach[/srodtytul]

Wielu dniem i nocą na ulicach padało, inni umierali w swoich domach, a sąsiedzi po trupim zapachu dopiero o ich śmierci się dowiadywali (...), umarłym nie okazywano czci nijakiej, nie odprowadzano ich do grobu z zapalonymi pochodniami ani też nad nimi łez nie roniono. Wreszcie k’temu przyszło, że równie o umarłych się troskano, co o zdechłe kozy” – taki obraz katastrofy kreśli Boccaccio.

Jak ludzie, jak ludzkość sobie z tym radziła? Sądząc z relacji w „Dekameronie”, nie radziła sobie wcale:

„Wszyscy bezlitośnie tylko o to się starali, aby społeczeństwa z chorymi unikać. To zdawało się powszechnie jedynym ocalenia sposobem. Niektórzy mniemali, że strzemięźliwość przeciwko zarazie zabezpieczyć może, dlatego też wszelkiego nieumiarkowania się wystrzegali. Zgromadzali się w domach swoich, gdzie żyli odcięci od świata całego. Jadali lekkie potrawy, chuciom cielesnym nie folgując (...). Inni zasię całkiem przeciwnie postępowali, twierdząc, że najlepszym lekarstwem na zarazę jest nie myśleć o niej, pić tęgo i żyć wesoło”.

Równie katastrofalne były skutki społeczne. Runął wszelki ład, obyczaje prysnęły jak bańka mydlana. I wcale nie można mieć pewności, że to się nie powtórzy, zwłaszcza jeśli skala nieszczęścia będzie podobna:

„Wśród takich opresyj i takiej żądzy osłabła, a nawet całkiem sczezła siła tak człowieczych, jak i bożych praw. Jej stróże i wykonawcy bądź to poumierali, bądź chorzeli albo też tylu podwładnych utracili, że obowiązków urzędu swego dopełniać nie mogli (...). Brat opuszczał brata, wuj siostrzeńca, siostra brata, a często nawet żona męża swego (...).

Pośród ludzi przy życiu pozostałych pojawiło się wiele nowych obyczajów, całkiem przeciwnych do tych, co dawniej istniały (...). Człek samotnie z tego świata schodził, nie będąc żegnany łzami i wzdychaniami. Miast szlochów rozbrzmiewały żarty, śmiech i wesołość na stypach”.

[srodtytul]Nawet sęp nie tknie[/srodtytul]

Dziś wiemy, że tamtą zarazę spowodowała dżuma dymienicza, która dotarła do Europy na statku płynącym z Krymu. Wiemy, że chorobę roznoszą szczury, a wtedy było ich bez porównania więcej niż ludzi. Ale bezradne populacje sprzed wieków nie miały pojęcia o mikroorganizmach i roli higieny w zapobieganiu chorobom. Stosunek naszych antenatów do tego problemu najlepiej oddają słowa modlitwy: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie!”.

Właśnie „powietrze” (dziś wiemy, że to zarazki) stoi na czele najstraszliwszych plag. Nie bez powodu. Do drugiej wojny światowej więcej ludzi umarło od zarazków przenoszonych w czasie konfliktów zbrojnych, niż z ran odniesionych w walce. Wielokrotnie więcej Indian padło od europejskich chorób zakaźnych niż od broni konkwistadorów.

Zarazy – według współczesnej terminologii: epidemie – nękały starożytny Babilon, Egipt. Wielka zaraza w Atenach w 430 roku p. n. e. (jej ofiarą padł między innymi Perykles) walnie przyczyniła się do przejęcia przez Spartę hegemonii w greckim świecie. Tytus Liwiusz, spisując swoje „Dzieje Rzymu”, pod rokiem 174 p. n. e. notuje: „Pobór ludzi do wojska mieli konsulowie o tyle utrudniony, że zaraza, która w poprzednim roku spadła na bydło, w tym roku zaatakowała ludzi. Kto popadł w chorobę, z trudem żył jeszcze siedem dni. A kto ją przetrwał, bywał uwikłany w przewlekłą niemoc, głównie w postaci powracającej co cztery dni febry. Najbardziej umierała służba. Przy wszystkich drogach leżały stosy niepogrzebanych niewolników. Zakład pogrzebowy przy świątyni Libityny nie nadążał z pogrzebami nawet ludzi wolnych. Trupy, nietykane przez psy ani sępy, rozkładała zgnilizna. Pewną było rzeczą, że ani w tym roku, ani w poprzednim, przy takim pomorze krów i ludzi, nie widziano nigdzie sępa”.

[srodtytul]Na złą drogę[/srodtytul]

No właśnie, zaraza najpierw spadła na bydło, potem zaatakowała ludzi. Dziś wiemy, że ospa, grypa, gruźlica, malaria, dżuma, odra, cholera – wszystko to są choroby zakaźne pochodzące od zwierząt. Nieszczęście zaczęło się około 10 tysięcy lat temu, gdy ludzkość zajęła się rolnictwem, gdy pojawiła się stodoła, obora i wiele chat w jednym miejscu, populacje rolników, w porównaniu z łowcami i zbieraczami, były liczniejsze nawet do stu razy. Myśliwi bez przerwy zmieniali miejsce pobytu, porzucając swoje fekalia; rolnicy przeciwnie – żyli długo obok nieczystości własnych i swoich zwierząt, a więc obok nagromadzonych w nich zarazków i pasożytów.

Co więcej, używali ich (i używają do dziś!) do użyźniania pól, rozwożą je na pola, pracują na tych polach. Droga zarazków do wody pitnej i w rezultacie do człowieka skróciła się niepomiernie. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Tym bardziej, że 5 tysięcy lat temu zaczęły powstawać miasta. „O ile rozwój rolnictwa okazał się dla zarazków błogosławieństwem, o tyle powstanie miast było stworzeniem im prawdziwego raju” – zauważa Jared Diamond, autor książki „Strzelby, zarazki, maszyny”. A jeśli dodamy do tego jeszcze rozwój szlaków handlowych i wielkie migracje w wyniku europejskiej kolonizacji utorowanej wielkimi odkryciami geograficznymi łatwo zrozumieć, że choroby zakaźne zyskały wielkie pole do popisu, tak duże, że mogły się pojawiać epidemie. I pandemie. A wraz z nimi bezradność, przerażenie i panika: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie”.

[srodtytul]Nierychło wracać[/srodtytul]

Nie inaczej było u nas. Kto żyw, szukał ratunku w ucieczce, jak zaświadcza sentencja: „To troje zwykło w ludziach powietrze wytracać: Wnet daleko wyjść, uchodzić i nierychło wracać”. Tak też czyniono, z lekarzami włącznie, którzy być może brali za wzór słynnego rzymskiego medyka Galena, gdy uszedł w 168 roku z Rzymu przed zarazą, świadom, że i tak niewiele pomoże, a reputację narazi. Jedynie zakonnicy nie ulegali panice, ale co może słowo boże przeciw bakterii?

Nie miejsce tu na wystawianie świadectwa moralności polskim (innym też) lekarzom. Faktem jest, że dzielnie walczyli piórami. W 1542 roku Andrzej z Kobylina ogłosił w Krakowie „Rządzenie bardzo dobre przeciw powietrzu morowemu”. W następnych wiekach ukazały się w Polsce setki podobnych prac. Łączyło je jedno: kompletna niewiedza autorów o przyczynach chorób zakaźnych i epidemiach. „Większość naszych lekarzy, piszących o morze, do końca XVIII wieku wyobrażała sobie istotę zarażającą w postaci jakiejś nieuchwytnej »mgły gęstej«, »zaduchu«, »jadowitej pary«, »waporu«. Ta para, dostawszy się z wciągniętym powietrzem do krwi, zapala i zaraża ją, a z krwią, przecisnąwszy się do serca, zabija człowieka” (Zygmunt Gloger, „Encyklopedia staropolska”).

A dlaczego tak się dzieje? Ponieważ przyczyną moru jest gniew boży za grzechy ludzkie. Medyk Śleszkowski za panowania Zygmunta III Wazy utrzymywał, że Bóg zsyła „powietrze morowe jako karę za protekcją okazywaną Żydom przez szlachtę i magistraty”. Śmiać się czy płakać? Oczywiście, że płakać: W 1769 roku wojska rosyjskie powracające z Wołoszczyzny przywlokły mór na Podole, Ukrainę i Wołyń. Na zarazę zmarło tam wówczas 200 tysięcy ludzi, „sam Kamieniec Podolski z okolicą stracił blisko 30 000 mieszkańców” (Gloger).

[srodtytul]Dwie siostry[/srodtytul]

W dziejach cywilizacji dżuma zaważyła nie mniej niż wojny. W starożytności zwano ją plagą Justyniana, i słusznie, bo też walnie przyczyniła się do upadku cesarstwa rzymskiego, spowodowała wyludnienie i rozprzężenie. Zwano ją także czarną śmiercią. Jej ojczyzną jest obszar w Himalajach, pogranicze Indii i Chin. W VI wieku dziesiątkowała Bliski Wschód, Wyspy Brytyjskie i Maghreb. Po europejskim paroksyzmie z XIV wieku, gdy w 100-tysięcznej Florencji dziennie umierało do 1000 osób, gdy w Azji i Europie zabiła 100 milionów ludzi, straciła zajadłość. Z końcem XVII wieku wygasła. Obecnie Europa jest jedynym kontynentem, na którym wśród gryzoni, głównie szczurów, nie występuje w sposób naturalny wywołująca dżumę pałeczka Yersinia pestis.

Także ospa, czyli Variola major, zmieniała losy świata. W odróżnieniu od dżumy nie przywędrowała do Europy, ale z niej wywędrowała. W 1506 roku, dziewięć lat po opłynięciu Przylądka Dobrej Nadziei przez Portugalczyka Vasco da Gamę, w Chinach wybuchła epidemia ospy. Zmarły miliony ludzi, runęła potęga Kraju Środka, choć żeglarz i jego załoga nie mieli o tym pojęcia. Równie mordercza jak prawdziwy dopust boży okazała się ospa w kontaktach Europejczyków z Amerykanami.

Historycy uznali już za pewnik, że jej epidemie odegrały kluczową rolę w hiszpańskiej konkwiście Meksyku i Peru, w portugalskiej kolonizacji Brazylii, we francuskim i brytyjskim osadnictwie w Ameryce Północnej, w unicestwieniu australijskich Aborygenów. Wszędzie, gdzie docierali Europejczycy oraz ich ospa, tubylcy byli – dosłownie – dziesiątkowani. Najeźdźcom było to bardzo, bardzo na rękę, dogodne do kolonizacji tereny stały otworem, puste, niebronione. Na przykład demografowie szacują, że podczas konkwisty Meksyku ofiarą ospy padły 3 miliony spośród miejscowej ludności, jedna trzecia populacji kraju. Wielu zadawało sobie pytanie, jak potoczyłyby się dzieje Ameryki, gdyby konkwistadorom nie pomogła Variola major; ale nikt nie udzielił na nie odpowiedzi.

[srodtytul]Dumni, ale zawszeni[/srodtytul]

Dawne, ludowe nazwy duru plamistego, tyfusu, najlepiej przedstawiają tę chorobę: „gorączka okrętowa”, „gorączka obozowa”, „gorączka okopowa”, „gorączka wojenna”. Niemiecki epidemiolog August Hirsch uważał, że „dzieje duru plamistego są dziejami ludzkiego nieszczęścia”, mają związek z wojnami, głodem, chłodem i brudem. Tyfus uśmiercił miliony ludzi, rozstrzygał o wyniku bitew, upokarzał władców.

Wywołuje go drobnoustrój Rickettsia prowazekki, z człowieka na człowieka przenosi go wesz. „Wesz odzieżowa znajduje u człowieka schronienie dla siebie i swoich jaj, ogrzewa się w cieple ludzkiego ciała i żywi ludzką krwią – wszystko to sprawia, że prawdziwym rajem dla tych stworzeń od zawsze byli żołnierze lub żeglarze, stłoczeni razem w otaczającym ich zimnie i noszący dostatecznie dużo odzieży, lecz mający rzadko okazję do jej zmiany” – pisze autor kilku kluczowych opracowań dziejów epidemii K. F. Kipple.

Tak było. W końcu XV wieku, w walkach pod Granadą, tyfus zabił 17 tys. Hiszpanów (mówiono o nich: „dumni, ale zawszeni”), sześć razy więcej, niż padło z rąk Maurów. Trzy dekady później, pod Neapolem, tyfus powalił 30 tys. żołnierzy, a pod Metzem 10 tys. W XVI wieku na Węgrzech tyfus uśmiercił 100 tysięcy spośród wojsk tureckich, niemieckich, węgierskich. Ochrzczono go wtedy „Morbus hungaricus”. W tym samym stuleciu dwa miliony Indian w Meksyku zmarło z powodu tyfusu.

W XVII wieku w Europie, podczas wojny trzydziestoletniej, w bitwach padło mniej ludzi, niż skonało z powodu tyfusu (oraz dezynterii, dżumy, szkorbutu). W latach 1816 – 1819 w dwumilionowej Irlandii na tyfus zachorowało 700 tys. osób. Szalał też w Ameryce, przywlekany przez europejskich imigrantów. W latach 1916 – 1917 na terytorium Rosji na tyfus zachorowało blisko 20 milionów ludzi, z czego zmarły 3 miliony.

[srodtytul]Minione dwa stulecia[/srodtytul]

Bakteria Vibrio cholerae pochodzi z Indii, wykształciła się tam przed tysiącami lat i „czekała przyczajona” na Europejczyków. Od 1817 roku w ciągu 100 lat na cholerę zmarło w Indiach brytyjskich prawie 40 milionów osób. Gdy dotarła do Europy i Ameryki (lata 30. XIX stulecia), wywołała panikę, o jej szerzenie, zatruwanie studzien oskarżano włóczęgów, Cyganów, Żydów. W 1831 na cholerę zmarło w Paryżu kilkadziesiąt tysięcy osób. Grabarze nie grzebali ciał w obawie przed zarażeniem. Na ulicach piętrzyły się stosy ciał, ład publiczny przestał istnieć. Cholera pustoszyła wiele regionów Europy, Polski także – do dziś ludowa tradycja przechowuje wspomnienie o „cmentarzach choleryków” (które, jak się później okazywało, bywały mogiłami żołnierzy kościuszkowskich i powstańców listopadowych).

W latach 80. XIX wieku, gdy cholerą zajmowali się już wybitni naukowcy, między innymi Pasteur i Koch, i gdy już się wydawało, że ta plaga zostanie opanowana, jak na ironię zaatakowała południe Europy, Marsylię, Tulon, Neapol. Z tego ostatniego miasta w 1884 roku uciekło 150 tys. mieszkańców, a mimo tego cholera zabiła 7 tys. W XIX wieku na świecie pochłonęła 40 milionów ofiar.

Dziś – grypa, dawniej – influenza. Chyba nie ma człowieka w kręgu naszej cywilizacji, który by choć raz w życiu na nią nie chorował. Objawy znamy wszyscy. Zostawmy jej starożytne dzieje. Wystarczy, że w minionych pięciu stuleciach wiele razy przetoczyła się po całym świecie. W 1781 grypa nadeszła ze wschodu, nazwano ją rosyjską. Po upływie wieku sytuacja powtórzyła się, rosyjska grypa zabiła w Europie ćwierć miliona, a na całym świecie kilka milionów ludzi.

Ale najgorsze miało dopiero nadejść, w 1918 roku. Jej ofiarą padały nie tylko dzieci i ludzie starzy, ale także osoby w kwiecie wieku, połowa zmarłych miała od 20 do 40 lat. W Stanach Zjednoczonych zmarło na nią

550 tys. osób, dziesięć razy więcej niż żołnierzy amerykańskich padłych w bitwach. Na Samoa Zachodnim z populacji liczącej 38 302 osoby ubyło 7542.

Demografowie szacują, że wirus, który spowodował wybuch epidemii jesienią 1918 i zimą 1919 r., zabił co najmniej 30 milionów ludzi, więcej, niż zginęło podczas czterech lat I wojny światowej.

[srodtytul]Dużo dobrej woli[/srodtytul]

Ostatni, ale nie najmniej znaczący w tym łańcuchu to wirus HIV wywołujący AIDS – zespół nabytego niedoboru odporności. Pierwsze naukowe doniesienie o HIV zamieścił tygodnik „New England Journal of Medicine” w 1981 roku. 14 lat później (według danych Światowej Organizacji Zdrowia) zarejestrowano już ponad pół miliona zachorowań. Teraz na świecie wirusem HIV zakażonych jest 40 milionów ludzi. Rocznie umiera 3 miliony. Według szacunków pod koniec XXI wieku liczba chorych przekroczy 100 milionów. Ponieważ nie zaobserwowano ani jednego samoistnego ustąpienia infekcji wirusem HIV, wszystkich nosicieli tego wirusa czeka śmierć.

Czy coś się da z tym zrobić? Co robią lekarze i naukowcy? Dzieje medycyny skłaniają do optymizmu, za 100, może 200 lat sytuacja zostanie opanowana. Ale na razie – niech nie mają tego za złe ludzie w białych fartuchach we wszystkich państwach świata – ich wysiłki przypominają poczynania starożytnych medyków przy chorobach „niewidocznych”, według współczesnej terminologii – wewnętrznych.

Władysław Szumowski, znawca dziejów medycyny, daje następujący opis starożytnego ordynowania: „Badanie chorego było nadzwyczaj drobiazgowe. Lekarz uwzględniał wiek chorego, jego temperament, stan umysłu, wyraz twarzy, język, głos, sposób trzymania się, pozycję w łóżku, zdolność poruszania się, odżywienie, siły, sen, apetyt, pragnienie, ciepłotę, tętno, oddech, poty, ból, wygląd skóry, włosów, paznokci, stan narządów zmysłowych, zwłaszcza oczu; dalej lekarz zwracał uwagę, czy brzuch jest wzdęty, obmacywał podbrzusze, oglądał mocz, kał, krew itp. Podczas badania lekarz posługiwał się wszystkimi zmysłami, nie wyłączając węchu i smaku”.

Bardzo dużo bardzo dobrej woli.

A tak na marginesie, ludzkość nękały i nękają epidemie gruźlicy, malarii, odry, anemii, schistosomozy, róży, skrofulozy, trądu, szkorbutu, żółtej febry, dengi, syfilisu, pelagry, beri-beri...

„W roku od narodzenia Pana naszego Jezusa Chrystusa tysiąc trzysta czterdziestym ósmym, w sławnym mieście Florencji wybuchła zaraza morowa, spowodowana wpływem ciał niebieskich albo też słusznie przez Boga zesłana dla ukarania grzechów naszych”. Tak zaczyna się frywolny „Dekameron”: od opisu dżumy, największej epidemii w dziejach ludzkości. Wymarła wówczas czwarta część populacji Europy. Zaraza trwała osiem lat. Gdyby dwuletnia pandemia grypy hiszpanki (1918 – 1919) miała proporcjonalnie podobne skutki, w Europie zmarłoby nie 30, lecz 70 milionów ludzi.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą