Okręt flagowy głasnosti

Rosja czyta go od 109 lat. Nie ukazywał się tylko w czasach wojny domowej i... przez ostatnie pięć miesięcy, gdy jego istnienie pod znakiem zapytania postawiły kryzys i zmiana właściciela

Publikacja: 30.05.2009 15:00

Okładka tygodnika z 2006 r. z fotomontażem ilustrującym „skok roku” ministra kultury Michaiła Szwydk

Okładka tygodnika z 2006 r. z fotomontażem ilustrującym „skok roku” ministra kultury Michaiła Szwydkoja

Foto: ITAR-TASS

– Ta przerwa była bardzo bolesna, ale uświadomiła nam, czym jest „Ogoniok”. Każda rosyjska rodzina miała z nim romans, o kimś pisano, ktoś sam pisał, jeszcze komuś wydrukowano fotografię babci, ktoś zbierał wycinki, ktoś całe roczniki. Zaskakująco dużo ludzi przejmowało się jego losem, pytali nas, czy on nie umarł. Do tej pięciomiesięcznej przerwy przyczynił się oczywiście kryzys – mówi „Rz” Wiktor Łoszak, który od 2003 roku jest naczelnym tygodnika. Nowy właściciel „Ogońka” obiecuje, że nie będzie ingerował w zawartość. – Zostali ci sami ludzie, ten sam styl pisania. Zobaczymy, jak to wyjdzie w praktyce – na razie jesteśmy dobrej myśli – dodaje Łoszak.

W ciągu ponad wieku swojego istnienia „Ogoniok” zmieniał się wraz z Rosją: popularny magazyn sprzed rewolucji w czasach bolszewików przekształcono w organ, który przez dziesięciolecia jak zwierciadło odbijał kult kolejnych sekretarzy generalnych: Stalina, Chruszczowa, Breżniewa. Ale złotą epoką „Ogońka” były czasy pierestrojki. Gdy w 1986 roku na stanowisku redaktora naczelnego Anatolija Sofronowa zastąpił Witalij Koroticz, reżimowe pismo zamieniło się w jeden z fundamentów rosyjskich przemian. Były to czasy – wspomina Oleg Chliebnikow, ówczesny kierownik działu literatury – „testowania wytrzymałości systemu komunistycznego”.

[srodtytul]A co na makulaturę?[/srodtytul]

W „Ogońku” nagle zaczęły się pojawiać zakazane dotychczas nazwiska: Płatonow, Achmatowa, Mandelsztam, Sołżenicyn, odważne materiały, demaskujące i krytykujące komunistyczny reżim. Kolejne teksty o stalinowskich represjach, o zbrodni w Katyniu, o losach emigrantów politycznych i dysydentów tydzień w tydzień wstrząsały Rosją. W czasach szczytowej popularności „Ogoniok” miał ponad 3 miliony nakładu. – Mogliśmy z czytelników stworzyć solidną partię demokratyczną – mówi dzisiaj Chlebnikow, siedząc w ciasnym, pełnym papierosowego dymu gabinecie w redakcji opozycyjnej „Nowej Gaziety”, gdzie teraz pisze.

„Ogoniok” trafiał w sedno, odpowiadając na najgłębsze potrzeby Rosjan przez dziesięciolecia zagłuszane przez reżim. – To były czasy, kiedy ludzie na nowo odkrywali prawdę, własną historię, nagle usłyszeli się nawzajem i za pośrednictwem gazet zaczęli mówić o tym, czego wcześniej nie mogli sobie powiedzieć – mówi Łoszak, który w czasach pierestrojki był redaktorem w „Moskowskich Nowostiach”, drugim okręcie flagowym głasnosti.

– Odkrywaliśmy historię na tyle, na ile pozwalały nam sowieckie archiwa, ale waliliśmy z całej siły – wspomina Anatolij Gołowkow, jeden z czołowych reporterów „Ogońka”. Jako pierwszy pisał o kulisach KGB, o represjach – tych całkiem niedawnych – z epoki Leonida Breżniewa. – Kriuczkow (szef KGB – red.) do końca swoich dni uważał mnie za jednego ze swoich największych wrogów – mówi z dumą. Jako korespondent był we wszystkich ówczesnych „gorących toczkach”, pisał o pogromach Ormian w Sumgaicie, masakrze w Tbilisi w 1989 roku, konflikcie uzbecko-tureckim w Ferganie...

Kto czytał wtedy „Ogońka” i „Moskowskije Nowosti”? Ten, kto wstał przed szóstą rano. Ludzie zrywali się o świcie i ustawiali w kolejkach do kiosków. Rekordowy nakład i tak okazał się zbyt mały. Szczęście mieli ci, którym udało się zapisać na prenumeratę, ale i tu zdarzały się problemy. „Pomóżcie – pisała do „Ogońka” pewna listonoszka z Petersburga, błagając o przysłanie dodatkowego numeru 48. dla jednego z prenumeratorów, który wpadł w szał, twierdząc, że nie dostał gazety. – Dostarczyliśmy go, ale przepadł. Odkupilibyśmy za swoje, ale w kioskach już dawno nie ma”.

„Ogoniok” – dotychczas popularne pisemko, z którego ludzie wycinali kolorowe reprodukcje, by ozdobić smutne ściany sowieckich mieszkań, nagle stał się sposobem na życie. „Jak było wcześniej? – pisał niejaki Lwow z Krasnodaru. – Bierzesz »Ogońka«, oglądasz obrazki, rozwiązujesz krzyżówkę i jesteś wolny. A gazeta na makulaturę. A teraz? Czytasz raz, drugi, potem musisz pomyśleć. A to, co przeczytałeś, przedyskutować z sąsiadami, z rodziną, kolegami w pracy. Gazetę trzeba odłożyć – na potem. A co na makulaturę? Zabieracie ludziom cały wolny czas. Nu, » Ogoniok«, pogodi!”.

– To było coś nieprawdopodobnego. Każdy kolejny tekst to był strzał, po każdym rozdzwaniały się telefony. Zewsząd, z całego ZSRR, z zagranicy. Ludzie na ulicy rzucali się na nas, prosili o autografy, znał nas cały kraj – wspomina Gołowkow. – Dziennikarstwo to zawód ludzi próżnych – mówi Łoszak. – Ja wiem, że już nigdy więcej czegoś takiego nie przeżyję.

– Nie będzie chyba przesadą, jeśli powiem, że „Ogoniok” był wówczas najbardziej znanym pismem na świecie – ocenia Chlebnikow. – Praktycznie codziennie do redakcji przyjeżdżały zagraniczne media. Prasa, telewizje, Japończycy ze swoimi aparatami – dodaje. Z „Ogońkiem” powiew rosyjskich przemian docierał do Polski. – To pismo było takim barometrem. Uświadamialiśmy sobie, że do Rosjan w końcu zaczęły docierać rzeczy, o których my już wiedzieliśmy: prawda o stalinizmie, zakazane nazwiska – wspomina polski rusycysta Grzegorz Przebinda.

[srodtytul]Gdzie się kończy pierestrojka?[/srodtytul]

Gorbaczow ogłosił pierestrojkę, głasnost, ale nikt nie wiedział do końca, co to znaczy, gdzie jest ich granica. Nasze zadanie polegało na sprawdzaniu, co można zrobić, jak daleko się posunąć. Co tydzień, co miesiąc przesuwaliśmy tę granicę. Często z sercem w gardle, bo nigdy nie wiedzieliśmy, czy przypadkiem to nie będzie właśnie ten moment, kiedy na górze powiedzą „stop” – opowiada Chliebnikow.

– Nikt tak naprawdę nie umiał ocenić, co się dzieje. Ludzie nie dowierzali, że zaczynają się realne zmiany – mówi Łoszak. Wspomina słynny „list dziesięciu” opublikowany w „Moskowskich Nowostiach”, zatytułowany: „Niech Gorbaczow przedstawi nam dowody”. Napisali go radzieccy dysydenci emigranci, m.in. Wasilij Aksionow, Władimir Bukowski, Jurij Lubimow, Aleksandr Zinowiew. „Czym jest nowa polityka Gorbaczowa? Czy to ten historyczny zakręt, o którym marzyliśmy, oznaczający koniec ucisku i biedy w Związku Radzieckim? Czy jesteśmy świadkami tylko krótkiej »odwilży«, taktycznego wycofania się przed nowym atakiem, jak w 1921 roku wyraził się Lenin?” – pytali dysydenci.

Ale to nie był trik, manipulacja sowieckiej wierchuszki.

– Miałem nieraz okazję rozmawiać o tym z Michaiłem Gorbaczowem, który dzisiaj jest współwłaścicielem „Nowej” – opowiada Chlebnikow. – On mówił, że dokonał dla siebie wyboru. Mógł, korzystając z inercji, siedzieć na stanowisku latami – jak poprzedni sekretarze generalni. Ale chciał dokonać zmian, żeby coś rzeczywiście się ruszyło.

[srodtytul]Wielki Jakowlew[/srodtytul]

Tymczasem na Kremlu trwała walka – „destrukcyjna” twórczość „Ogońka” nie przechodziła przecież bez echa. – Mieliśmy tam wrogów, ale po naszej stronie był Aleksandr Jakowlew, doradca Gorbaczowa, sekretarz ds. ideologii. Brał na siebie ciosy, które były przeznaczone dla nas – wspomina Chlebnikow. Po drugiej strony barykady dowodził Jegor Ligaczow, czołowy przedstawiciel partyjnego betonu w ówczesnym Biurze Politycznym. Jego spory z Jakowlewem i ataki na Koroticza przeszły do historii. „A więc twierdzisz, że jestem wymierającym dinozaurem? Mamutem? A nie myślałeś nigdy, że po epoce dinozaurów następuje epoka szczurów? Jeszcze za nami – mamutami – zatęsknicie” – miał kiedyś powiedzieć Ligaczow do naczelnego „Ogońka”. Ligaczow nie raz i nie dwa domagał się głowy Koroticza, ale za każdym razem do akcji wkraczał Jakowlew. – Wielki Jakowlew, tak go nazywaliśmy – wspomina Gołowkow.

Cenzura nie zniknęła od razu, ale stopniowo słabła. Koroticz pisał po latach: „Latami czekaliśmy na jej zniesienie, uważając, że to ona jest źródłem wszystkich naszych nieszczęść (...). Będąc w »Ogońku«, czułem, że największym wrogiem każdego, kto pisał o naszym społeczeństwie, jest mały wystraszony człowieczek umieszczony przez sowieckie władze w każdym z nas i szturchający w łokieć przy każdej próbie opublikowania odważnego materiału. Nie spiesz się, nie pchaj się na rożen...”.

W swoich wspomnieniach Koroticz nieco się upiększył. On sam także czasami wolał wrzucić wsteczny, zamiast walki wybierając autocenzurę. – Ale znaleźliśmy na to sposób – mówi Chlebnikow. W dziale literatury pracował człowiek, który perfekcyjnie podrabiał podpis naczelnego. Ten z kolei często wyjeżdżał na zagraniczne sympozja, różnego rodzaju spotkania. Człowiek, który osobiście rozwalał cenzurę w ZSRR, był rozchwytywany na Zachodzie, stał się gwiazdą. – Przygotowywaliśmy materiał i z „podpisem Koroticza” zanosiliśmy do jego zastępcy. Niejeden tekst trafił tak do druku. Jeśli przeszedł bez skandalu, Koroticz nic nie mówił, jeśli góra zgłaszała pretensje, robił awanturę.

Był jeszcze jeden problem w postaci głównego cenzora kraju Władimira Sołodina. Dziennikarze, wspominając go, śmieją się, że był bardzo wykształconym człowiekiem, bo czytał wszystko, czego inni nie mogli. „Zrzucał nam teksty, wykonując swoje instrukcje, ale tak naprawdę nam sprzyjał” – wspominał Koroticz. – Z Sołodinem łączyła mnie dziwna przyjaźń. Zapraszał mnie do siebie, nalewał koniaku. Kiedyś czytał mój tekst o nocy saperek w Tbilisi, gdzie sowiecki specnaz zmasakrował niepodległościową demonstrację. I z całego tekstu kazał wywalić tylko jedno zdanie, które mówiło, że „Lenin stoi na postumencie i kiwa ręką w stronę zachodu”. On z jednej strony rozumiał, co się dzieje, ale jeszcze wykonywał takie symboliczne ruchy – opowiada Gołowkow.

[srodtytul]Chcę mieszkać na ulicy Żdanowa[/srodtytul]

W 1987 roku „Ogoniok” zaczął publikować listy w rubryce „Słowo czytelnika”. To był strzał w dziesiątkę – wybuchł szał. Rosjanie, którzy tak długo milczeli, przemówili. – To listy często były ostrzejsze niż materiały w gazecie – wspomina politolog Władimir Pribyłowski. Do dziś pamięta, jak w „Ogońku” opublikowano jego własny tekst. – To była replika na absolutnie bzdurny list jakiejś urzędniczki – żony wiceministra, która na łamach „Literaturnej Gaziety” pisała, że przecież „my, urzędnicy, też jesteśmy ludźmi, czemu nas tak atakujecie”, itd... I że chodzi na rynek po zakupy jak zwykła kobieta. Napisałem taką satyrę na wszechwładzę urzędników i wysłałem najpierw do „Literaturnej”, która oczywiście przemilczała. Za to „Ogoniok” wziął i wydrukował – chwali się nasz rozmówca. Istniał wtedy prawdziwy przemysł – teksty z tygodnika kopiowano i przekazywano sobie z rąk do rąk. – I mój list krążył po Moskwie w takim samizdacie – dodaje z nostalgią w głosie.

Do „Ogońka” przychodziło nawet po tysiąc listów dziennie. „Kiedyś pochwaliłem się tym w KC – wspominał ponad 20 lat później na łamach „Ogońka” Koroticz. – Ale moje przechwałki przerwał jeden człowiek z wydziału propagandy: – My dostajemy dziennie po 2 tys. listów żądających, by pana zwolnić i rozgonić »Ogoniok« – burknął ponuro".

Do samej redakcji też docierały głosy niezadowolonych czytelników, szczerze oburzonych antykomunizmem gazety. Wiele z nich opublikowano. „Drukujemy te, z którymi jesteśmy solidarni, ale także te, które odrzucamy, które budzą nasz protest – pisał Koroticz w 1988 roku we wstępniaku do noworocznego numeru. – Bo monopol na jeden, najsłuszniejszy nawet, punkt widzenia jeszcze nigdy nie doprowadził do niczego dobrego. Prawdę trzeba odnaleźć w sporze i nasi czytelnicy się kłócą".

„Depczecie Stalina metodycznie, nie jesteście obiektywni. Ale nie o to mi chodzi, a o list Lubowskiego z numeru 48., który napisał, że nie chce mieszkać na ulicy Żdanowa. Otóż, ja chcę mieszkać na ulicy Żdanowa, bo był wiernym leninowcem i służył ludowi. Bo prawidłowo ocenił Achmatową i Zoszczenkę. Żdanow nie dopuściłby do opublikowania takiego paszkwilu jak »Dzieci Arbatu« (powieść Anatolija Rybakowa o terrorze stalinowskim w latach 30. red.). Chcę żyć na ulicy Żdanowa w Stalingradzie, Mołotowie. Nie chcę – na ulicy Carskiej, Imperialistycznej czy Syjonistycznej” – pisał w jednym z listów niejaki... Żdanow z Woroszyłowgradu. Zaznaczając, że zbieżność nazwisk jest przypadkowa.

[srodtytul]Żdanowska ciecz[/srodtytul]

Tak nazywał się płyn, którego w XIX wieku używano do zabijania trupiego zapachu. Gdy Jurij Kariakin opublikował w „Ogońku” sążnisty artykuł o takim tytule, zbieżność nazw nie była przypadkowa. Z tą tylko różnicą, że tu Andriej Żdanow był tym, który rozlewał trupi jad. To lista zbrodni stalinowskiego kata, który odpowiadał za śmierć setek tysięcy ludzi, który w 1946 roku „zatruł” Annę Achmatową i Michaiła Zoszczenkę, oceniając ich jako elementy wrogie ideologicznie. Który ze wszystkich sił gnębił życie umysłowe w ZSRR, rozpętując nagonkę przeciwko pisarzom, filozofom, kompozytorom, malarzom...

Ten i inne teksty demaskujące prawdę o represjach komunistów dokonywały przewrotu w świadomości Rosjan. – Żdanow był sowieckim bożyszczem, osławionym obrońcą Leningradu, był uwielbiany. Nagle – coś takiego. To był szok – wspomina politolog Aleksiej Makarkin. Podobne wstrząsy zapewniano Rosjanom regularnie, z piedestałów spadali kolejni bohaterowi. Ot, np. list otwarty Fiodora Raskolnikowa, sowieckiego wojskowego i dyplomaty, który uciekł z ZSRR pod koniec lat 30. w obawie przed stalinowskim terrorem i został uznany za wroga narodu. W 1939 roku zarzucił Stalinowi represjonowanie dawnych współpracowników, masowe czystki. Rosjanie przeczytali list dopiero po 60 latach od jego napisania. – Byłem wtedy w szkole średniej. Przekazywaliśmy go sobie z rąk do rąk, czytaliśmy pod ławkami w czasie zajęć – opowiada Makarkin.

Dlaczego dzisiaj to już nie jest ciekawe? Dlaczego Rosjanie tak gładko ułożyli się w starych koleinach? – Ówczesne idee skompromitowały się razem z ludźmi, którzy je przynieśli. Część ówczesnej liberalnej elity, która niosła te hasła na sztandarach – to byli populiści, cynicznie wykorzystujący koniunkturę. Poza tym obalaniu jednych idoli towarzyszyło tworzenie innych. Ale z czasem okazało się, że przeciwstawiani wówczas Stalinowi Tuchaczewski czy Żukow też nie byli kryształowi. Nagle wszystko stało się względne. Przetrwało głównie to co niepolityczne, czyli mówiąc umownie, Achmatowa czy Mandelsztam – uważa Makarkin.

[srodtytul]I tak wyjdzie imperium[/srodtytul]

Faza fascynacji przeszła płynnie w zmęczenie, a potem irytację. – Te sprawy przestały być aktualne, gdy pojawił się problem: jak przetrwać? – mówi. Rosjanie odbili się i wrócili do punktu wyjścia. – Nie przeszliśmy etapu narodowego wyzwolenia, bo nie mieliśmy – jak np. Polska – od kogo się wyzwolić. Nie mieliśmy jak wy europejskiej perspektywy jako azymutu. Powiedziano nam: zarabiajcie pieniądze. Więc zarabialiśmy.

Gołowkow nie kryje rozgoryczenia. – Wtedy wydawało mi się, że wystarczy ludzi nakarmić, zbudować drogi, przywrócić własność prywatną i wszystko wskoczy na swoje miejsce. Potem zrozumiałem, że to nie tak, że musi przyjść nowe pokolenie, a stare przeminąć. Bo wolność nie jest warunkiem zewnętrznym, ale wewnętrznym. Poza tym u nas w 1991 r. ludzie dość specyficznie pojęli wolność – jako anarchię – mówi. Niedługo potem odszedł z „Ogońka” i porzucił dziennikarstwo. Śpiewa, pisze książki, scenariusze filmowe.

– Pamiętam w sierpniu 1991 roku staliśmy z Jelcynem na balkonie „białego domu”. Pucz właśnie się skończył, zwyciężyliśmy. I Jelcyn powiedział wtedy: „Teraz najważniejsze są kadry”. Ja mu na to: „Borysie Nikołajewiczu, to są wasze kadry”. Na placu siedzieli ludzie, którzy nie chcieli się rozejść do domów, pili piwo, grali na gitarach. Tam byli naukowcy, doktorzy nauk, ekonomiści. Jelcyn pokiwał głową: „tak, tak”. A potem zaczęli do władzy wracać ci, z którymi walczyliśmy: byli naczelnicy, ludzie z KGB. Stopniowo zagarnęli pod siebie wszystko: zakłady, złoża surowców. Jelcyn oczywiście odegrał swoją rolę, ale popełnił zbyt dużo błędów. Wyszło na to, że cokolwiek byśmy budowali, zawsze wyjdzie imperium – wzdycha Gołowkow. – Zatoczyliśmy krąg – żyjemy w państwie policyjnym, gdzie rządzą ludzie z FSB i armii, a dziecko strach wypuścić na ulicę – dodaje. – Rosjanie mają takich przywódców, na jakich sobie zasłużyli. Kto im wybrał Putina? Oni sami.

Wraz z utraconymi nadziejami przeminął i stary „Ogoniok”. – Dzisiaj to po prostu jeden z wielu tygodników – ocenia Chlebnikow, który coś z tamtej atmosfery odnajduje w opozycyjnej „Nowej Gaziecie”. Naczelny Wiktor Łoszak chyba nie przepada za pytaniem, dlaczego nowy „Ogoniok” nie może być taki jak dawniej. – Tłumaczenie, że zmieniły się czasy i że dzisiaj tylko prasa kolorowa i bulwarowa może się sprzedawać w takich nakładach jak niegdyś „Ogoniok”, jest banalne. Ale trzeba sobie uczciwie powiedzieć: „Ogoniok” i „Moskowskije Nowosti” były finansowane przez partię komunistyczną. Jednocześnie oba te pisma kopały KPZR grób. Coś takiego się już nigdy nie powtórzy.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą