Historia jako przestępstwo

Polityka sięgająca po „argumenty historyczne” staje się niebezpieczna , gdy próbuje narzucić konsensus, którego już nikt nie może podważyć

Publikacja: 11.07.2009 15:00

Historia jako przestępstwo

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

„Historia jest ciągiem kłamstw, których się nie kwestionuje”. Tak to właśnie może wyglądać z punktu widzenia władzy. Kiedy Napoleon wypowiadał tę „złotą myśl”, był już po przegranej bitwie pod Waterloo. Wiedział, że sam traci władzę – także władzę nad tak rozumianą historią. Problem w relacji między władzą a historią zaczyna się, gdy ta pierwsza czuje się na tyle niepewnie, by szukać wzmocnienia w cynicznym manipulowaniu obrazem historii, a zarazem jest na tyle silna, że może rzeczywiście myśleć o wymuszeniu zgody co do interpretacji każdego interesującego ją szczegółu historii i całego jej sensu. 2000 lat przed Napoleonem pierwszy cesarz Chin, zdając sobie zapewne sprawę, jak trudno jest wymusić zgodę co do wspólnej interpretacji przeszłości, poradził sobie z tym problemem bardziej radykalnie: nakazał, jak wiemy, likwidację historii jako nauki i spalenie książek o tematyce historycznej.

Współczesne działania władców są pozbawione tej śmiałości. Pojawiają się jednak ostatnio interesujące inicjatywy legislacyjne i działania „bezpośrednie” władz (rozmaitych), które zdają się otwierać nowe możliwości opanowania przeszłości i karania swawolnych jej badaczy.

[srodtytul]Rosyjskie „imperium historyczne”[/srodtytul]

Odnajduję takie możliwości w przygotowanym przez rządzącą w Rosji partię projekcie federalnego prawa „O przeciwdziałaniu rehabilitacji w nowych państwach niepodległych na terytorium byłego Związku SRR nazizmu, nazistowskich przestępców i ich współpracowników”. To, co w owym projekcie wydaje mi się najbardziej interesujące, w pewnym sensie nowatorskie (czy raczej odnowicielskie), to jego wymiar imperialny. Ujawnia się on już w tytule, a znajduje rozwinięcie we wstępie do nowego prawa. Zgodnie z nim „Federacja Rosyjska – kontynuator Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich” przypisuje sobie prawo opieki nad „historyczną poprawnością” na terytorium wszystkich „byłych republik ZSRR”. Wręcz wyeksponowana jest tutaj ambicja kontrolowania przez „imperialne centrum” obszaru, który zostaje potraktowany jak imperialne peryferie, a w każdym razie „naturalna” strefa wpływów. Rosyjski projekt prawa „historycznego” precyzuje tę ambicję w wyliczeniu krajów, które mają być poddane historyczno-prawnej jurysdykcji Moskwy. Projekt wymienia je w porządku alfabetycznym (alfabetu cyrylicznego), jakże przez przypadek wymownym: od Abchazji do Osetii Południowej – a między nimi i takie kraje jak Ukraina z jednej strony czy Uzbekistan z drugiej, a także trzy kraje członkowskie Unii Europejskiej: Litwa, Łotwa, Estonia.

We wszystkich tych krajach administracja rosyjska i rosyjska prokuratura zyskać miałyby prawo do czynnej walki z „przejawami nazizmu w dowolnej postaci”, a także do walki o „zachowanie i przeciwdziałanie oczernianiu pamięci o ofiarach poniesionych w latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”. Projekt definiuje nazizm w następujący sposób: „totalitarna ideologia i praktyka jej stosowania przez hitlerowskie Niemcy, ich sojuszników i współpracowników w okresie od 1933 do 1945 r.”.

Zastanawiam się od razu, co by było, gdybym już po wejściu tego prawa w życie próbował opublikować w rosyjskim czasopiśmie historycznym artykuł, w którym podjąłbym temat dwóch paktów Ribbentrop-Mołotow (z 23 sierpnia i 28 września 1939 roku) i form współpracy sojuszniczej ZSRR z III Rzeszą w następnych 20 miesiącach? Oczywiście temat mógłby być dla rosyjskich redaktorów nieinteresujący, jednak gdyby znalazł uznanie w ich oczach: kto byłby zagrożony karą – ja czy oni? Ponieważ nie jestem obywatelem żadnego z krajów byłego ZSRR, to chyba tylko redaktorzy byliby zagrożeni sankcją karną nowego prawa.

Ale gdyby podobny artykuł chciał napisać kolega z Litwy – to już i on musiałby uważać, czy nie zainteresuje się nim prokuratura Federacji Rosyjskiej. Projekt nowego prawa w artykule 16 stwierdza bowiem wyraźnie: „W przypadku dokonania przez osobę [obywatela nowego państwa niepodległego – byłej republiki ZSRR] czynu, przewidzianego w prawodawstwie Federacji Rosyjskiej o przeciwdziałaniu działalności ekstremistycznej, dana osoba ponosi odpowiedzialność zgodnie z prawodawstwem Federacji Rosyjskiej i jej kodeksem karnym”.

Pisanie o ZSRR jako sojuszniku III Rzeszy może być w świetle nowego prawa jak najbardziej uznane za „działalność ekstremistyczną”, a z całą pewnością za „oczernianie pamięci o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej”. Dzieje się tak wskutek nadania pewnej, specyficznej interpretacji historii rangi interpretacji prawnie obowiązującej. Istotę tej interpretacji wyrażają m.in. te fragmenty projektu ustawy, w których przestrzeń i czas komponują się w jedną (imperialną?) całość.

Przykład takiego fragmentu możemy wskazać w artykule 3, który definiuje „kolaboranta nazizmu” jako „osobę dobrowolnie albo w rezultacie mobilizacji wstępującą na służbę wszelkich organów, organizacji, instytucji narodowosocjalistycznego reżimu Niemiec albo też współpracującą z okupacyjną administracją na terytorium ZSRR w granicach z 22 czerwca 1941 roku”. Zatem przestrzeń to obszar ZSRR w granicach z 22 czerwca 1941 roku, a więc już po wchłonięciu przez ZSRR wszystkich obszarów, jakie państwo Stalina uzyskało po 1 września 1939 roku na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow. Czas między 1 września 1939 a 22 czerwca 1941 roku znika z historii II wojny światowej, ma zniknąć z pamięci tych osób lub wspólnot historycznych, które przeżywały wojnę nie od 22 czerwca 1941, lecz już wcześniej. Zniknąć z pamięci wielu obywateli krajów byłego ZSRR powinien ten jej element, który podpowiadał, iż między 23 sierpnia 1939 a 22 czerwca 1941 roku oczywistym „kolaborantem nazizmu” był Stalin, Związek Sowiecki i jego organy – z Armią Czerwoną i NKWD na czele.

Daję tu wyraz być może specyficznie „polskiej” pamięci historycznej. Dla Polski (w każdym razie dla znacznej większości mieszkańców II Rzeczypospolitej) II wojna światowa zaczęła się 1 września 1939 roku, a wkroczenie Armii Czerwonej 17 września, 11 dni przed kapitulacją Warszawy, było pamiętane jako zadanie ciosu w plecy. Można od razu zastanowić się nad innymi pamięciami, na przykład czeską, dla której tragedia (choć może nie całkiem jeszcze wojenna) zaczęła się wcześniej – od rozbioru państwa czechosłowackiego w Monachium, do którego dołączyły się w pewnym stopniu Polska i Węgry. Choć nie jest to pamięć utrwalona krwawymi ofiarami – w każdym razie, gdy idzie o przyłączenie Zaolzia do II RP, to jednak byłoby ją zapewne równie trudno wykorzeniać jak pamięć „polską”.

Czy nie równie trudno byłoby narzucać pamięć zdefiniowaną jako prawnie obowiązującą w omawianym projekcie Litwinom, Łotyszom czy Estończykom? W pamięci wielu z nich utrwalona została (m. in. środkami państwowej, ale jeszcze częściej rodzinnej „polityki historycznej”) świadomość, że tragedia II wojny zaczęła się od likwidacji ich państwa przez Związek Sowiecki i wkroczenia Armii Czerwonej latem 1940 roku?

To ciekawy problem, który dotyczy oczywiście także pamięci innych wspólnot historyczno-etnicznych, rozmaitych ich podgrup i poszczególnych jednostek, które z rozmaitych perspektyw postrzegają początek II wojny, jej największe tragedie i najokrutniejszych winowajców, a zarazem upychają w kątach swej pamięci kwestie odpowiedzialności wspólnoty uznawanej za własną za tragedie innych w tej wojnie.

Omawiany projekt przenosi ten problem na płaszczyznę polityki imperialnej. Gottfried von Leibnitz w swoich „Entretiens de Philarete et Eugene sur le droit d’ambassade” zdefiniował istotę imperium jako zdolność podważania suwerenności innych krajów bez konieczności prowadzenia z nimi regularnej wojny. Odwołując się do przykładu państwa papieskiego i jego stosunku do sąsiednich księstw włoskich, stwierdził, iż imperium papieskie sięgało tak daleko, jak daleko sięgała władza jego urzędników policyjnych nazywanych sbirros.

Gdyby wszedł w życie projekt przewidujący możliwość działania urzędników prokuratury Federacji Rosyjskiej w sprawie interpretacji historii II wojny w stosunku do całego obszaru dawnego ZSRR, można by powiedzieć, że nowe imperium rosyjskie sięgałoby tam, dokąd sięgałaby rzeczywista moc tego prawa.

Projekt przewiduje jednak nie tylko działania profilaktyczne, ale także (w artykule 20) „przyjęcie [w stosunku do krajów b. ZSRR] adekwatnych dyplomatycznych środków oddziaływania, niezwiązanych z wojskową przemocą, włączając [do owych środków] wystosowanie noty protestacyjnej, obniżenie rangi dyplomatycznych stosunków, wydalenie za granicę Federacji Rosyjskiej przedstawicieli dyplomatycznych i konsularnych, całkowite lub częściowe odcięcie kolejowych, morskich, lotniczych, pocztowych, telegraficznych, radiowych i innych środków komunikacji, zerwanie stosunków dyplomatycznych”.

[srodtytul]Jak to drzewiej z Moskwą bywało[/srodtytul]

Kiedy czytałem ten fragment projektu nowego rosyjskiego prawa, zakładającego faktycznie możliwość prowadzenia „historycznych wojen” z sąsiadami (na razie ograniczonych do terenu byłego ZSRR), polska tradycja historyczna podsunęła mi skojarzenie z innym filaretem niż ten, którego ustami Leibnitz omawiał działalność papieskich „sbirros”.

Oto w roku 1650 do Warszawy ruszyło z Moskwy poselstwo kierowane przez bojarzyna Grigorija Gawriłowicza Puszkina i jego bratanka, okolniczego, Stiepana Puszkina. Przeciwko Rzeczypospolitej zbuntowała się już dwa lata wcześniej Kozaczyzna. Hetman Chmielnicki zwracał się ku Moskwie. Rzeczypospolitej groziła katastrofa. Poselstwo moskiewskie przywiozło tymczasem nieoczekiwaną ofertę: car utrzyma wieczysty pokój z Rzecząpospolitą, ale tylko wtedy, gdy ukarani zostaną autorzy i wydawcy książek, jakie ukazują się w Polsce, a „nieprawidłowo” przedstawiają historię stosunków między Rzecząpospolitą i Moskwą i używają „obraźliwych” określeń wobec carskiej rodziny, między innymi wobec dziada panującego wówczas Michaiła Fiodorowicza – patriarchy Filareta (który został nazwany trębaczem).

Posłowie podawali konkretne tytuły książek, na przykład wydaną w Gdańsku w 1643 roku księgę o wojnie polsko-rosyjskiej o Smoleńsk z lat 1632 –1634. „Wydrukowano w tej książce, że Władysław (król polski) wiarołomnych Moskwicinów obległ i do takiej rozpaczy doprowadził, że […] Moskale trzy razy padając na kolana, o miłosierdzie prosili” (cyt. za: Ludwik Kubala, „Szkice historyczne. Seria pierwsza (Poselstwo Puszkina w Polsce)”, Kraków 1901, s. 213). Tak być nie może! Posłowie cara domagali się, by autorów i wydawców takich „niesłusznych” książek ukarać śmiercią, a książki spalić.

Senatorowie Rzeczypospolitej na spotkaniu z Puszkinem odpowiedzieli w sposób wart przytoczenia: „Król i my drukować nie rozkazujemy i nie wzbraniamy. Który drukarz wydrukuje dobre i sprawiedliwe rzeczy, to my to chwalimy, a jeśli głupcy wydrukują coś lichego, niegodnego i kłamliwego, to my z tego się śmiejemy. Jeśli zaś nikt książek drukować nie będzie, to potomkowie nasi nic o nas wiedzieć nie będą. […] Niechaj wielki hospodar (czyli car) każe u siebie drukować o Polsce, co mu się podoba, my tego za obrazę nie poczytamy i wiecznego pokoju rozrywać nie będziemy” (cyt. za: tamże, s. 216).

Posłowie rosyjscy byli jednak nieustępliwi. Po trwających kilka miesięcy (!) negocjacjach zgodzili się ostatecznie, by winni uchybień w świetle prawa polskiego zostali ukarani, natomiast z inkryminowanych książek miały zostać wydarte kartki zawierające „obraźliwe dla Rosji” sformułowania i publicznie spalone. I tak też zrobiono. Członek rosyjskiego poselstwa doglądał publicznego palenia kartek i wysłuchał ogłoszenia do ludności Warszawy, by nikt książek źle piszących o Rosji nie trzymał w domu, ale odnosił urzędnikowi wyznaczonemu przez króla do wyrywania i niszczenia „fatalnych kartek”.

W ten sposób Rosji udało się po raz pierwszy wprowadzić polityczną cenzurę w Rzeczypospolitej (obowiązywała wyłącznie cenzura religijna, czyli zakaz publikacji ateistycznych). Czy to jest nowa perspektywa przyszłości w krajach byłego Związku Sowieckiego?

Zastanawiałem się wielokrotnie nad kwestią „imperialności” Rzeczypospolitej i jej dziedzictwa w Polsce. W kontekście rosyjskiego projektu ustawy dochodzę do wniosku, że aby potwierdzić „nasze imperialne ambicje”, władze w Warszawie powinny przygotować nową ustawę, która nakazywałaby wspólną interpretację „wspólnej historii”, na przykład unii lubelskiej z 1569 roku. Ustawa nakazująca pochlebną interpretację unii lubelskiej jako, powiedzmy, historycznego przygotowania do Unii Europejskiej mogłaby zostać nakazana jako obowiązująca dla wszystkich krajów „spadkowych” dawnej Rzeczypospolitej, połączonej węzłem tamtej unii – a więc Litwy, Łotwy, Białorusi i Ukrainy. A jak się któryś historyk w Wilnie czy w Rydze nie podporządkuje – to Warszawa jako prawny „kontynuator Rzeczypospolitej” przerwie połączenia kolejowe, powietrzne z nimi i zastosuje blokadę morską niepokornych prowincji.

Można wyobrazić sobie także inny projekt prawa o historii, może nawet nie narzucony przez jedno „imperialne” centrum, ale uzgodniony wspólnie przez „zagrożone peryferie” – na przykład prawo zakazujące innej interpretacji paktu Ribbentrop-Mołotow niż jako głównej zbrodni politycznej odpowiedzialnej za wszystkie dalsze nieszczęścia II wojny światowej. Takie prawo mogłyby uzgodnić kraje uznające się za ofiary paktu. Szerszy udział mogłoby zyskać prawo o wspólnej „polityce historycznej” potępiającej ustalenia konferencji jałtańskiej wobec Europy Środkowej i Wschodniej. Przykłady można mnożyć. I zastanawiać się nad ich sensem.

[srodtytul]Spadkobiercy Napoleona[/srodtytul]

Czy jednak problem z sankcjami karnymi w „polityce historycznej” ograniczałby się tylko do przypadków, gdy próbują one wykroczyć poza obszar jednego państwa, gdy stają się „imperialne” w najprostszym sensie tego słowa? I czy dotyczy tylko Rosji?

Bynajmniej. Zaczyna się ten problem na ogół podobnie, „niewinnie”: tak jak w omawianym projekcie rosyjskiej ustawy, czyli od prawnego zakazu kwestionowania zbrodni nazistowskich, w szczególności (albo wyłącznie) – Holokaustu. Negowanie Holokaustu jest, jak wiadomo, karalne w wielu krajach i znane są przypadki stosowania tego prawa wobec podejrzanych o jego łamanie, by wymienić choćby głośną sprawę uwięzionego w Austrii brytyjskiego historyka Davida Irvinga czy niedawno próbę pociągnięcia do odpowiedzialności na tej podstawie biskupa Richarda Williamsona.

Spójrzmy jednak nieco bardziej szczegółowo na dynamikę tego „historycznego” prawodawstwa na przykładzie Francji. 13 lipca 1990 roku przyjęta została w tym kraju ustawa, która przewidziała karę roku więzienia i/lub 45 tys. euro grzywny dla tych, którzy podważaliby prawdę historyczną o zbrodni ludobójstwa na ludności żydowskiej w czasie II wojny, ale także o innych zbrodniach zdefiniowanych przez francuskie prawo jako „zbrodnie przeciw ludzkości”. Dziesięć lat później parlament francuski uznał za taką zbrodnię ludobójstwo tureckie na ludności ormiańskiej w 1915 roku. W maju 2001 roku jako zbrodnię przeciw ludzkości zadekretowano niewolnictwo i handel niewolnikami – ale wyłącznie ten, który prowadziły kraje europejskie. Nieoczekiwanie jednak prawodawca francuski zdecydował się także odrębną ustawą nakazać również pozytywną interpretację historii: prawem z 23 lutego 2005 roku nakazano podkreślenie w programach szkolnych „pozytywnej roli obecności francuskiej w koloniach, w szczególności w Afryce Północnej”.

Co będzie dalej? Powrót do mądrości Napoleona? Kiedy państwo nakazuje zgodę w materii historycznej, droga do urzędowego zakłamania historii jest otwarta.

Z inną nieco sytuacją mamy do czynienia wtedy, kiedy państwo nie dekretuje prawdy historycznej, nie narzuca w tej kwestii niczego historykom, ale decyduje się wystąpić w roli jednego z podmiotów współkształtujących (obok prywatnych mediów) wyobraźnię polityczną obywateli, np. stawiając pomniki jednym bohaterom, a burząc inne, tworząc instytucje, które zajmą się jednymi ofiarami, a nie innymi. Wówczas ocena takiej sytuacji zależy przede wszystkim od oceny charakteru danego państwa: od tego, czy instytucje państwowe są poddane kontroli publicznej, w której głos politycznej opozycji jest silny i silne są niezależne od państwa ośrodki komunikacji społecznej – czy też nie. Tu zapewne sytuacja, jaka występuje w Rosji Putina, jest nieco inna od tej, jaka kształtuje się we Francji Sarkozy’ego.

[srodtytul]Przygody z historią w III RP[/srodtytul]

A jak jest w Polsce? No cóż, też mamy prawo „historyczne”. To przede wszystkim uchwalona 11 lat temu głosami AWS i Unii Wolności ustawa o IPN.

Cele działalności Instytutu definiuje już wstęp do ustawy o jego powołaniu. Mówi się tam m.in. o potrzebie „zachowania pamięci o ogromie ofiar, strat i szkód poniesionych przez Naród Polski w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu”, o utrwaleniu „patriotycznych tradycji zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”, a także o „powinności zadośćuczynienia przez nasze [czyli współczesne] państwo wszystkim pokrzywdzonym przez państwo [komunistyczne, funkcjonujące w latach 1944 – 1989] łamiące prawa człowieka”.

IPN jest instytucją potężną, ale nie monopolistyczną. Zatrudnia kilkuset historyków i archiwistów, w większości przedstawicieli młodszego pokolenia, uformowanego już po upadku systemu komunistycznego. To ich, a nie wszystkich historyków w Polsce, dotyczą owe obowiązki, jakie wymienia wstęp do ustawy o Instytucie. Inni historycy, którzy pracują na wyższych uczelniach lub w instytutach Akademii Nauk, mogą nie przejmować się w swych badaniach kwestiami „pamięci o ogromie ofiar…” czy też „patriotycznymi tradycjami zmagań…”. O tym natomiast, czy owa „pamięć” i „tradycje” staną się w pracach samego IPN pożywką do zwyczajnej propagandy historycznej, czy też zmieszczą się w tak zakreślonych ramach badania dopuszczające wielość interpretacji,decyduje faktycznie kierownictwo Instytutu.

Ale nie decyduje w próżni. Pewne znaczenie ma presja ze strony partii politycznych. Niektóre, jak rządząca np. w latach 2001 – 2005 partia postkomunistyczna (SLD), wolałyby nie kierować szerszego strumienia badań i wysiłków edukacji publicznej w stronę przypominania „zbrodni komunistycznych”; inne, prawicowe – jak np. rządzące w latach 2006 – 2007 Prawo i Sprawiedliwość – mogą próbować wykorzystywać prace badawcze i edukacyjne IPN jako jedno z narzędzi swego rodzaju „rekonkwisty” świadomości historycznej Polaków po 45 latach wpływów komunistycznej propagandy.

IPN nie jest jednak pod tym względem narzędziem szczególnie mocnym. Najsilniej oddziałują w tym zakresie wielkie media, zarówno telewizja publiczna (do 2005 roku w znacznym stopniu kierowana przez ludzi związanych z partią postkomunistyczną), jak też potężne w Polsce telewizje i gazety prywatne. Zdecydowanie przeważało w nich jednak nastawienie krytyczne do „historii heroicznej” i „martyrologicznej”. Jak to ujął w jednym z setek poświęconych swoistej krucjacie przeciw takiemu ujmowaniu historii narodowej artykułów największy i najbardziej wpływowy polski dziennik „Gazeta Wyborcza” – trzeba zdzierać z Polski „wygodny kostium ofiary”.

Można się z takim krytycznym nastawieniem zgadzać lub nie. Na pewno jest ono w debacie publicznej konieczne. Osobiście jednak byłem przekonany, że miażdżąca przewaga w debacie publicznej takiego nastawienia nie jest zdrowa ani też nie służy swobodzie badań historycznych. Wydawało mi się również, że IPN może – wobec groźby swoistego monopolu „historii krytycznej” – odegrać rolę pewnego rodzaju przeciwwagi w praktyce naszej współczesnej historiografii.

Kiedy do władzy, na 20 miesięcy, jak się okazało, doszła w końcu 2005 roku prawicowa koalicja pod przywództwem braci Kaczyńskich, jednym z jej znaków firmowych miała być aktywna „polityka historyczna”. W istocie polegała ona na próbie przypominania „patriotycznych tradycji zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem” – czyli tego właśnie, co wymienia w swym wstępie ustawa o IPN. Sprawa stała się przedmiotem ostrej debaty publicznej.

Zwolennicy „polityki historycznej” (i ja występowałem w tej roli) owego sporu – sporu nie tyle na racje, ile na siłę nagłaśniających je medialnych „wzmacniaczy” – raczej nie wygrali. Poszerzona została jednak, jak mi się zdawało, przestrzeń pluralizmu poglądów na polską historię najnowszą. Przynajmniej przestrzeń publicznej debaty w tym zakresie. Wolność badań poszczególnych historyków wydawała się niezagrożona. Kto chciał, mógł zajmować się zbrodniami ludności polskiej na Żydach w okresie II wojny światowej lub bezpośrednio po niej, prześladowaniami mniejszości ukraińskiej w Polsce w ramach akcji „Wisła” czy też losem Niemców wypędzanych z ziem zachodnich Polski w 1945 roku. Były to, i są, tematy badawcze podejmowane tak w ramach prac IPN, jak też oczywiście poza Instytutem. Kto chciał, mógł się zajmować losem polskich ofiar – tych z Katynia i tych z Oświęcimia, i tych ze stalinowskich więzień, i tych ze stanu wojennego. Kto chciał, mógł oczywiście abstrahować całkowicie od historii politycznej i jej „gorących sporów”, zajmując się przemianami społecznymi, cywilizacyjnymi, historią kulturalną czy „genderową”.

Sankcje karne grożą tylko w jednym przypadku, który określa artykuł 55 ustawy o IPN. Definiuje on mianowicie, czego nie wolno w historii negować: „zbrodni nazistowskich i komunistycznych” oraz zbrodni ludobójstwa (w rozumieniu konwencji międzynarodowej z 1948 roku) – popełnionych „na osobach narodowości polskiej lub obywatelach polskich innych narodowości w okresie od dnia 1 września 1939 r. do dnia 31 grudnia 1989 r.”.

Jedyną osobą, o ile mi wiadomo, której wytoczono sprawę karną na podstawie tego artykułu, był jak dotąd dr Dariusz Ratajczak z Uniwersytetu Opolskiego, który po wydaniu swojej książki podważającej historyczne ustalenia na temat Holokaustu został w 1999 roku zwolniony z pracy na uczelni. Sprawa, wytoczona mu z urzędu, została umorzona wyrokiem Sądu Okręgowego w Opolu w 2002 roku.

Wydawało mi się, że możliwość karania historyków za ich opinie i interpretacje, nawet najgłupsze, pozostaje w Polsce faktycznie ograniczona. A jednak, jak mogłem się osobiście przekonać, podejmowane są i u nas próby poszerzenia owych możliwości, próby ustalania przez przedstawicieli politycznej władzy dopuszczalnego obrazu przeszłości.Pewnym, nie jedynym, ale dość głośnym świadectwem owych prób w ostatnich kilku miesiącach stała się tzw. sprawa Zyzaka (czy też Nowaka, jak kto woli). Pozwalam ją sobie przypomnieć, ponieważ ujawnia ona pewien mechanizm „karania” za „niesłuszne” prace historyczne. Mechanizm ten nie wiąże się z kodeksem karnym (nie ma w polskim kodeksie jeszcze osobnego prawa o obowiązkowym kulcie Lecha Wałęsy) ani też z formalnie działającymi instytucjami „polityki historycznej”.

To bardzo tradycyjny, można powiedzieć „staroświecki” mechanizm bezpośredniego nacisku politycznego. Trudno mi o nim więcej pisać, ponieważ jestem stroną w tej sprawie. Mogę tylko wskazać na najbardziej oczywiste konsekwencje. O Lechu Wałęsie, najbardziej znanym na świecie z żyjących polityków polskich, nie ukazała się w Polsce do tej pory ani jedna naukowa monografia. 24-letni Paweł Zyzak odważył się na pierwszą próbę. Po doświadczeniach ostatnich miesięcy można przypuszczać, że raczej nie znajdzie naśladowców, którzy podjęliby inne tematy, w których wspólnie politycy i media próbują potwierdzić trafność przytoczonego na wstępie powiedzenia Napoleona.

Historia polityczna bywa wciąż „gorąca” i może poparzyć. Także w Polsce. Dzisiejsi senatorowie Rzeczypospolitej zapomnieli niestety te mądre słowa, które wypowiedzieli 350 lat temu ich poprzednicy: „Który drukarz wydrukuje dobre i sprawiedliwe rzeczy, to my to chwalimy, a jeśli głupcy wydrukują coś lichego, niegodnego i kłamliwego, to my z tego się śmiejemy. Jeśli zaś nikt książek drukować nie będzie, to potomkowie nasi nic o nas wiedzieć nie będą”.

Nie mam prawa rozsądzać tutaj, czy książka o Lechu Wałęsie zasługuje na śmiech, czy też nie (do tej pory nie ukazała się żadna naukowa recenzja tej książki). Cieszę się jednak, że mogła zostać wydrukowana i naruszyć ową „historyczną zgodę”, którą w niektórych kwestiach próbuje się zastąpić dochodzenie do historycznej prawdy.

Polityka, związana z formowaniem wspólnoty opartej na pewnej tożsamości – albo też na podważaniu jednych tożsamości wspólnotowych i zastępowaniu ich innymi (wspólnotowymi lub indywidualnymi), sięga często po „argumenty historyczne”. Nie tylko w Rosji i nie tylko w Polsce. Niebezpieczna staje się jednak dopiero wtedy, gdy próbuje narzucić konsensus, którego już nikt nie może podważyć. Jest wtedy niebezpieczna niezależnie od tego, czy posługuje się paragrafami kodeksu karnego, czy wtedy, gdy powołuje instytucje, które mają orzekać ostatecznie o tym, co jest prawdą historyczną, a co nie jest.

Niebezpieczna może być nawet wtedy, gdy próbuje wymusić konsensus wokół wyznaczonego tabu bezpośrednim naciskiem czy to polityków, czy to mediów. Przekonałem się o tym sam – a nic nie uczy tak skutecznie jak własne doświadczenie.

[i]Andrzej Nowak jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i redaktorem naczelnym czasopisma „Arcana”, był promotorem pracy magisterskiej Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie.[/i]

„Historia jest ciągiem kłamstw, których się nie kwestionuje”. Tak to właśnie może wyglądać z punktu widzenia władzy. Kiedy Napoleon wypowiadał tę „złotą myśl”, był już po przegranej bitwie pod Waterloo. Wiedział, że sam traci władzę – także władzę nad tak rozumianą historią. Problem w relacji między władzą a historią zaczyna się, gdy ta pierwsza czuje się na tyle niepewnie, by szukać wzmocnienia w cynicznym manipulowaniu obrazem historii, a zarazem jest na tyle silna, że może rzeczywiście myśleć o wymuszeniu zgody co do interpretacji każdego interesującego ją szczegółu historii i całego jej sensu. 2000 lat przed Napoleonem pierwszy cesarz Chin, zdając sobie zapewne sprawę, jak trudno jest wymusić zgodę co do wspólnej interpretacji przeszłości, poradził sobie z tym problemem bardziej radykalnie: nakazał, jak wiemy, likwidację historii jako nauki i spalenie książek o tematyce historycznej.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą