Cele działalności Instytutu definiuje już wstęp do ustawy o jego powołaniu. Mówi się tam m.in. o potrzebie „zachowania pamięci o ogromie ofiar, strat i szkód poniesionych przez Naród Polski w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu”, o utrwaleniu „patriotycznych tradycji zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”, a także o „powinności zadośćuczynienia przez nasze [czyli współczesne] państwo wszystkim pokrzywdzonym przez państwo [komunistyczne, funkcjonujące w latach 1944 – 1989] łamiące prawa człowieka”.
IPN jest instytucją potężną, ale nie monopolistyczną. Zatrudnia kilkuset historyków i archiwistów, w większości przedstawicieli młodszego pokolenia, uformowanego już po upadku systemu komunistycznego. To ich, a nie wszystkich historyków w Polsce, dotyczą owe obowiązki, jakie wymienia wstęp do ustawy o Instytucie. Inni historycy, którzy pracują na wyższych uczelniach lub w instytutach Akademii Nauk, mogą nie przejmować się w swych badaniach kwestiami „pamięci o ogromie ofiar…” czy też „patriotycznymi tradycjami zmagań…”. O tym natomiast, czy owa „pamięć” i „tradycje” staną się w pracach samego IPN pożywką do zwyczajnej propagandy historycznej, czy też zmieszczą się w tak zakreślonych ramach badania dopuszczające wielość interpretacji,decyduje faktycznie kierownictwo Instytutu.
Ale nie decyduje w próżni. Pewne znaczenie ma presja ze strony partii politycznych. Niektóre, jak rządząca np. w latach 2001 – 2005 partia postkomunistyczna (SLD), wolałyby nie kierować szerszego strumienia badań i wysiłków edukacji publicznej w stronę przypominania „zbrodni komunistycznych”; inne, prawicowe – jak np. rządzące w latach 2006 – 2007 Prawo i Sprawiedliwość – mogą próbować wykorzystywać prace badawcze i edukacyjne IPN jako jedno z narzędzi swego rodzaju „rekonkwisty” świadomości historycznej Polaków po 45 latach wpływów komunistycznej propagandy.
IPN nie jest jednak pod tym względem narzędziem szczególnie mocnym. Najsilniej oddziałują w tym zakresie wielkie media, zarówno telewizja publiczna (do 2005 roku w znacznym stopniu kierowana przez ludzi związanych z partią postkomunistyczną), jak też potężne w Polsce telewizje i gazety prywatne. Zdecydowanie przeważało w nich jednak nastawienie krytyczne do „historii heroicznej” i „martyrologicznej”. Jak to ujął w jednym z setek poświęconych swoistej krucjacie przeciw takiemu ujmowaniu historii narodowej artykułów największy i najbardziej wpływowy polski dziennik „Gazeta Wyborcza” – trzeba zdzierać z Polski „wygodny kostium ofiary”.
Można się z takim krytycznym nastawieniem zgadzać lub nie. Na pewno jest ono w debacie publicznej konieczne. Osobiście jednak byłem przekonany, że miażdżąca przewaga w debacie publicznej takiego nastawienia nie jest zdrowa ani też nie służy swobodzie badań historycznych. Wydawało mi się również, że IPN może – wobec groźby swoistego monopolu „historii krytycznej” – odegrać rolę pewnego rodzaju przeciwwagi w praktyce naszej współczesnej historiografii.
Kiedy do władzy, na 20 miesięcy, jak się okazało, doszła w końcu 2005 roku prawicowa koalicja pod przywództwem braci Kaczyńskich, jednym z jej znaków firmowych miała być aktywna „polityka historyczna”. W istocie polegała ona na próbie przypominania „patriotycznych tradycji zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem” – czyli tego właśnie, co wymienia w swym wstępie ustawa o IPN. Sprawa stała się przedmiotem ostrej debaty publicznej.
Zwolennicy „polityki historycznej” (i ja występowałem w tej roli) owego sporu – sporu nie tyle na racje, ile na siłę nagłaśniających je medialnych „wzmacniaczy” – raczej nie wygrali. Poszerzona została jednak, jak mi się zdawało, przestrzeń pluralizmu poglądów na polską historię najnowszą. Przynajmniej przestrzeń publicznej debaty w tym zakresie. Wolność badań poszczególnych historyków wydawała się niezagrożona. Kto chciał, mógł zajmować się zbrodniami ludności polskiej na Żydach w okresie II wojny światowej lub bezpośrednio po niej, prześladowaniami mniejszości ukraińskiej w Polsce w ramach akcji „Wisła” czy też losem Niemców wypędzanych z ziem zachodnich Polski w 1945 roku. Były to, i są, tematy badawcze podejmowane tak w ramach prac IPN, jak też oczywiście poza Instytutem. Kto chciał, mógł się zajmować losem polskich ofiar – tych z Katynia i tych z Oświęcimia, i tych ze stalinowskich więzień, i tych ze stanu wojennego. Kto chciał, mógł oczywiście abstrahować całkowicie od historii politycznej i jej „gorących sporów”, zajmując się przemianami społecznymi, cywilizacyjnymi, historią kulturalną czy „genderową”.
Sankcje karne grożą tylko w jednym przypadku, który określa artykuł 55 ustawy o IPN. Definiuje on mianowicie, czego nie wolno w historii negować: „zbrodni nazistowskich i komunistycznych” oraz zbrodni ludobójstwa (w rozumieniu konwencji międzynarodowej z 1948 roku) – popełnionych „na osobach narodowości polskiej lub obywatelach polskich innych narodowości w okresie od dnia 1 września 1939 r. do dnia 31 grudnia 1989 r.”.
Jedyną osobą, o ile mi wiadomo, której wytoczono sprawę karną na podstawie tego artykułu, był jak dotąd dr Dariusz Ratajczak z Uniwersytetu Opolskiego, który po wydaniu swojej książki podważającej historyczne ustalenia na temat Holokaustu został w 1999 roku zwolniony z pracy na uczelni. Sprawa, wytoczona mu z urzędu, została umorzona wyrokiem Sądu Okręgowego w Opolu w 2002 roku.
Wydawało mi się, że możliwość karania historyków za ich opinie i interpretacje, nawet najgłupsze, pozostaje w Polsce faktycznie ograniczona. A jednak, jak mogłem się osobiście przekonać, podejmowane są i u nas próby poszerzenia owych możliwości, próby ustalania przez przedstawicieli politycznej władzy dopuszczalnego obrazu przeszłości.Pewnym, nie jedynym, ale dość głośnym świadectwem owych prób w ostatnich kilku miesiącach stała się tzw. sprawa Zyzaka (czy też Nowaka, jak kto woli). Pozwalam ją sobie przypomnieć, ponieważ ujawnia ona pewien mechanizm „karania” za „niesłuszne” prace historyczne. Mechanizm ten nie wiąże się z kodeksem karnym (nie ma w polskim kodeksie jeszcze osobnego prawa o obowiązkowym kulcie Lecha Wałęsy) ani też z formalnie działającymi instytucjami „polityki historycznej”.
To bardzo tradycyjny, można powiedzieć „staroświecki” mechanizm bezpośredniego nacisku politycznego. Trudno mi o nim więcej pisać, ponieważ jestem stroną w tej sprawie. Mogę tylko wskazać na najbardziej oczywiste konsekwencje. O Lechu Wałęsie, najbardziej znanym na świecie z żyjących polityków polskich, nie ukazała się w Polsce do tej pory ani jedna naukowa monografia. 24-letni Paweł Zyzak odważył się na pierwszą próbę. Po doświadczeniach ostatnich miesięcy można przypuszczać, że raczej nie znajdzie naśladowców, którzy podjęliby inne tematy, w których wspólnie politycy i media próbują potwierdzić trafność przytoczonego na wstępie powiedzenia Napoleona.
Historia polityczna bywa wciąż „gorąca” i może poparzyć. Także w Polsce. Dzisiejsi senatorowie Rzeczypospolitej zapomnieli niestety te mądre słowa, które wypowiedzieli 350 lat temu ich poprzednicy: „Który drukarz wydrukuje dobre i sprawiedliwe rzeczy, to my to chwalimy, a jeśli głupcy wydrukują coś lichego, niegodnego i kłamliwego, to my z tego się śmiejemy. Jeśli zaś nikt książek drukować nie będzie, to potomkowie nasi nic o nas wiedzieć nie będą”.
Nie mam prawa rozsądzać tutaj, czy książka o Lechu Wałęsie zasługuje na śmiech, czy też nie (do tej pory nie ukazała się żadna naukowa recenzja tej książki). Cieszę się jednak, że mogła zostać wydrukowana i naruszyć ową „historyczną zgodę”, którą w niektórych kwestiach próbuje się zastąpić dochodzenie do historycznej prawdy.
Polityka, związana z formowaniem wspólnoty opartej na pewnej tożsamości – albo też na podważaniu jednych tożsamości wspólnotowych i zastępowaniu ich innymi (wspólnotowymi lub indywidualnymi), sięga często po „argumenty historyczne”. Nie tylko w Rosji i nie tylko w Polsce. Niebezpieczna staje się jednak dopiero wtedy, gdy próbuje narzucić konsensus, którego już nikt nie może podważyć. Jest wtedy niebezpieczna niezależnie od tego, czy posługuje się paragrafami kodeksu karnego, czy wtedy, gdy powołuje instytucje, które mają orzekać ostatecznie o tym, co jest prawdą historyczną, a co nie jest.
Niebezpieczna może być nawet wtedy, gdy próbuje wymusić konsensus wokół wyznaczonego tabu bezpośrednim naciskiem czy to polityków, czy to mediów. Przekonałem się o tym sam – a nic nie uczy tak skutecznie jak własne doświadczenie.
[i]Andrzej Nowak jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i redaktorem naczelnym czasopisma „Arcana”, był promotorem pracy magisterskiej Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie.[/i]