Realiści wcale nie byli i nie są realistami. Z jednej strony twierdzili, że dowódcy AK zbytnio liczyli na Sowietów, na to, iż ruszy ich sumienie, z drugiej strony zakładali, że jakieś porozumienie było możliwe i że sprawiłoby ono, iż instalacja komunizmu w Polsce przybiegłaby bardziej opornie, a nawet została zupełnie wstrzymana. Czy gdyby wszyscy poszli od razu drogą wybraną potem przez Jana Mazurkiewicza czy Jana Rzepeckiego, nie mówiąc już np. o Janie Hryniewiczu, Polska znalazłaby się w lepszej sytuacji?
[wyimek]Wszyscy, którzy krytykują mit powstania, powołują się z dumą na fakt, że mieli w rodzinie akowców. Nikt nie wspomina tych członków rodziny, którzy wybrali rozsądną drogę „geopolitycznego patriotyzmu”[/wyimek]Otóż jest dokładnie odwrotnie – gdyby powstanie nie wybuchło, komuniści jeszcze łatwiej opanowaliby Polskę. Oskarżenia AK o pasywność, o „stanie z bronią u nogi”, o kolaborację brzmiałyby wtedy bardziej wiarygodnie. Do drwin z „Zaleszczyk” doszłaby opowieść o tchórzostwie dowództwa AK. Miasto może by ocalało, ale i to nie jest pewne. Być może zostałoby zniszczone w czasie oblężenia przez Rosjan, być może AL wywołałaby w nim jakieś rozruchy, by budować swoją legendę. Czy ocaleliby akowcy? Wszystko, co wiemy o pierwszych latach powojennych, pozwala w to wątpić. NKWD, UB i KBW miałyby po prostu więcej morderczej pracy, podziemie trwałoby dłużej, represje byłyby jeszcze surowsze. Pozostawała więc tylko całkowita uległość i dobrowolna sowietyzacja. Jan Matłachowski z aprobatą pisze o koncepcji gen. Tatara, który „uważał, że AK winna podporządkować się dowództwu radzieckiemu jako gospodarzowi teatru wojennego”. I dodaje: „nie ukrywajmy tego, że takie podporządkowanie z uwagi na charakter kontrahenta pociągałoby daleko idące skutki polityczne. Skutki te jednak – podkreślamy – i tak niosła narastająca rzeczywistość dziejowa” (s. 252).
[srodtytul]Każdy chce mieć dziadka w AK[/srodtytul]
Istniała pod koniec wojny jeszcze inna możliwość – próba taktycznego porozumienia się z Niemcami. Von dem Bach-Zelewski mówił w czasie negocjacji kapitulacyjnych o „wspólnej polsko-niemieckiej rozprawie z Rosją sowiecką” w przyszłości. Gdyby Niemcy nie byli zapiekłymi w nienawiści rasistami, to sami by się wycofali z Warszawy, pozostawiając między sobą a Sowietami przestrzeń wolnej Polski. Jedyną ich szansą było bowiem nie użycie jakiejś „Wunderwaffe”, lecz skłócenie aliantów. Lecz kolaboracja z Niemcami, nawet jeśli zostałby podjęta z takich samych pobudek, z jakich zaleca się współpracę i porozumienie z Sowietami, wydaje nam się karygodna, nie do pomyślenia. I słusznie – realizm ma jednak swoje moralne granice. Tylko nie wiadomo, dlaczego kolaboracja z sowieckim totalitaryzmem miałaby być czymś bardziej szlachetnym.
Jest przy tym rzeczą charakterystyczną, że niemal wszyscy, którzy w obecnym sporze krytykują mit powstania, powołują się z dumą na fakt, że mieli w rodzinie powstańców czy akowców. Nikt nie wspomina tych członków swojej rodziny, którzy wybrali inną, tę rozsądną, drogę „geopolitycznego patriotyzmu”, jak to kiedyś określił Andrzej Walicki – a więc tych, którzy przystąpili do PKWN , którzy się od razu ujawnili i „ujawniali innych”, zapisali się do PPR, a potem PZPR, pracowali w KC, KW czy w cenzurze, nie mówiąc już o funkcjonariuszach KBW, UB czy SB. „Realiści”, piewcy rozsądku, rezygnacji z walki i akceptacji systemu, usprawiedliwiając „geopolitycznych patriotów”, zarazem się ich wstydzą.