A jednak zwyciężyło!

Powstanie wygrało, i to nie tylko moralnie, ale materialnie i politycznie. Świadczy o tym fakt, że Polska tak uroczyście obchodzi rocznicę jego wybuchu. Dzisiaj wiemy, że to polityka komunistów była skazana na sromotną klęskę

Publikacja: 09.08.2009 01:01

2 sierpnia 2009: prezydent Lech Kaczyński wręcza odznaczenia kombatantom na dziedzińcu Muzeum Powsta

2 sierpnia 2009: prezydent Lech Kaczyński wręcza odznaczenia kombatantom na dziedzińcu Muzeum Powstania Warszawskiego

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

W związku z rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego pojawiły się apele, żeby odpolitycznić jej obchody. Trudno o bardziej absurdalne wezwanie. Jak można odpolitycznić wydarzenie polityczne? Powstanie nie było tylko czynem militarnym, lecz aktem politycznym. Powstańcy walczyli o wolną Polskę, a wolna Polska to cel jak najbardziej polityczny.

Akowcy podjęli walkę z Niemcami także dlatego, że nie chcieli się pogodzić z nowym podziałem Europy, z oddaniem Polski pod sowieckie panowanie. Nie da się celu politycznego oddzielić od militarnego czynu, tak jak za PRL, kiedy (w czasach gdy już AK przestała uchodzić za organizację faszystowską, gdy zaprzestano mordowania, torturowania i więzienia jej żołnierzy), potępiając przywódców politykierów, niechętnie uznano zasługi żołnierzy bohaterów.

Również obchody rocznicy powstania, jego komemoracja, są aktem politycznym. Każda taka uroczystość ma polityczne znaczenie, jest afirmacją wartości, które się wyrażają w wydarzeniu, którego pamięć się czci. Nie przypadkiem komuniści długo pomijali kolejne rocznice powstania milczeniem, a warszawiacy je obchodzili. I milczenie, i obchody miały doniosły sens polityczny.

To z politycznych względów nie świętujemy obecnie ani 22 lipca, ani 17 stycznia jako wyzwolenia Warszawy. Wolna Polska czuje się zobowiązana wobec tych, którzy walczyli o jej wolność, i odrzuca tych, którzy ją zniewalali. Obowiązkiem reprezentantów wolnego państwa polskiego – zwłaszcza prezydenta RP – jest uczestniczenie w tych obchodach.

[srodtytul]Bez polityki czy bez polityków[/srodtytul]

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że we wspomnianych apelach nie chodzi o takie rozumienie polityki. Chodzi o politykę jako partyjne przepychanki, o wizerunek partii rządzącej, o punkty w sondażach. Jak zawsze szczery i bezpośredni Stefan Niesiołowski, który w tamtym roku przekonał się, że Cmentarz Powązkowski nie jest miejscem tak zacisznym i przyjaznym jak studio TVN 24, stwierdził w wywiadzie wideo dla „Rzeczpospolitej”, że powodem tych apeli jest zawłaszczanie rocznicy przez PiS.

Oczywiście nikomu nie przeszkadzało to, że 4 czerwca hurmem zjechali do Polski politycy, by pod przewodem Donalda Tuska wziąć udział w sztucznej i nudnej ceremonii na Wawelu. Wtedy odpolitycznienie nie miało polegać na nieobecności polityków, lecz na braku sporów co do natury świętowanego wydarzenia. Teraz ma być dokładnie odwrotnie, bo każda rocznica wybuchu powstania jest przypomnieniem zasług Lecha Kaczyńskiego dla przywrócenia mu należnego miejsca w polskiej pamięci. To dlatego paradoks Kreteńczyka wrócił do nas jako paradoks Bartoszewskiego. Ten polityk partii rządzącej i minister w Kancelarii Premiera, z życiorysem godnym podziwu, ale ostatnio niepotrzebnie upstrzonym agresywnymi i obraźliwymi wypowiedziami, zażądał, by politycy trzymali się z dala od obchodów, sam nie zamierzając się do tego stosować i domagając się przy okazji politycznej czystki w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Rocznicy powstania nie można odpolitycznić także dlatego, że ciągle toczy się o nie realny spór polityczny. Ci, którzy występują przeciw zbyt uroczystym obchodom, dzielą się na dwie kategorie. W jednej mieszczą się ludzie, którzy z różnych względów nie podzielają celów, jakie przyświecały powstańcom. Kiedyś polscy komuniści nie mieli nic przeciwko temu, by Polska stała się częścią imperium sowieckiego, większość folksdojczy nie miało nic przeciwko okupacji niemieckiej. Obecnie istnieje duża grupa Polaków, która uważa, że narodowa niezawisłość to cel anachroniczny, który musi prowadzić do nacjonalizmu i konfliktów etnicznych. Oni także woleliby świętować co innego niż rocznice powstania.

Druga kategoria to ci, dla których wolna Polska jest wartością, ale sądzą, że obchody są niewłaściwe, gdyż Powstanie Warszawskie było karygodnym błędem godnym żałoby. „Powstanie Warszawskie – pisał w 1984 roku Jan Matłachowski, jeden z przywódców SN – stanowi świętość narodową dzięki bezmiarowi przelewu krwi, morzu cierpień i poświęceń. Ale ta świętość nie uświęca ani nie rozgrzesza sprawców katastrofy, tych, którzy ponoszą odpowiedzialność za wywołanie takiego powstania, którego założeniem było, że zakończy się klęską militarną połączoną ze zniszczeniem stolicy i jej wielorakich dóbr oraz straceńczym przelewem strumienia krwi polskiej. Wszystko to w imię naiwnych chimeryczno-romantycznych celów” (Leszek Grot (red.), „Geneza powstania warszawskiego 1944. Dyskusje i polemiki”, Warszawa 1984, s. 245).

[srodtytul]Realizm aż do absurdu[/srodtytul]

Gdyby rzeczywiście nie powinno się świętować klęski – jak często się powiada – to powinniśmy też zburzyć pomnik Bohaterów Getta, bo i to bohaterskie powstanie nie zakończyło się większym sukcesem militarnym niż Powstanie ’44 roku, a ta część Warszawy została zniszczona co najmniej równie starannie. Powiniśmy także odwołać obchody 70. rocznicy wybuchu II światowej, bo i tej wojny nie wygraliśmy i także wtedy mogliśmy wybrać realizm, zgadzając się na umiarkowane w gruncie rzeczy żądania Hitlera. I być może nie powinniśmy świętować 11 listopada, gdyż przecież również II Rzeczpospolita zakończyła się spektakularną klęską. Niemcy nie powinni czcić Stauffenberga i innych nieudolnych spiskowców z 1944. No i oczywiście wszyscy powinniśmy składać hołd Stalinowi, bo to on był największym zwycięzcą w II wojnie światowej..

Znacznie mocniejszy jest argument, że bez powstania los Polski byłby lepszy, że zachowałaby większą cząstkę suwerenności, szybciej by się rozwijała i prędzej wyzwoliła. Tak twierdził na przykład Jan Ciechanowski w swojej książce o powstaniu: „w istocie powstanie przyniosło odwrotny skutek, niż zamierzano; miast uniemożliwić, pomogło komunistom w przejęciu władzy w Polsce” („Powstanie Warszawskie”, Warszawa 1984, s. 509).

W przeciwieństwie do polskich Żydów zamkniętych w getcie pozostali Polacy mieli możliwość podjęcia innej decyzji niż walka w stolicy, która była zdaniem krytyków skazana na porażkę. Ale co mieli wybrać? Peerelowska wersja historii głosiła, że trzeba było postawić na Związek Sowiecki i budować ludową ojczyznę. To przynajmniej jest klarowne stanowisko. W przeciwieństwie do stanowiska tych, którzy twierdzą, że bez powstania można było bardziej skutecznie przeszkodzić komunistom w opanowaniu Polski. Czy chodziło o powstanie w innym miejscu? O wycofanie AK na wschód i południe, jak proponował Sosnkowski? O podjęcie walki partyzanckiej? O utrzymanie konspiracji i przygotowanie powstania antysowieckiego w późniejszym terminie? O czekanie na III wojnę światową? I to miałoby być mniejsze szaleństwo? To jest ten realizm?

[srodtytul]Co może cielę na sznurku[/srodtytul]

Zawsze w końcu się okazuje, że chodzi o to samo zalecenie – o jakieś polityczne porozumienie z Sowietami. Jak pisze Ciechanowski: „Osiągnięcie porozumienia z Rosją, nawet na bardzo trudnych i niedogodnych dla Polski warunkach po bitwach pod Stalingradem i Kurskiem oraz konferencji teherańskiej, było jedynym realnym wyjściem z niezmiernie trudnej i skomplikowanej sytuacji” (s. 510).

Jakie szanse miało to porozumienie? Dlaczego Stalin czy polscy komuniści mieliby oddawać część władzy? Wszystko, co się potem zdarzyło, temu przeczy. Ani Mikołajczyk, ani Benesz nie odnieśli sukcesu. O Mikołajczyku słusznie pisał Cat-Mackiewicz: „Mikołajczyk nie rozumie, że Anglia dawno Polskę Rosji odstąpiła, że jeśli Anglia hodowała u siebie podczas wojny rząd polski, to tylko jako cielaka przeznaczonego na sprzedaż, że on, Mikołajczyk, jest teraz tym cielakiem już nie biegającym po łące i porykującym... lecz cielakiem związanym sznurem za kopyta i przywiezionym do Moskwy na sprzedaż i na rzeź, że może jeszcze porykiwać, ale już nie może się wtrącać do targu o swoją skórę i mięso” (cytuję za Pawłem Wieczorkiewiczem, „Historia polityczna Polski 1935 – 1945”, s. 438).

Zapewne więc bez powstania skończyłoby się tak, jak się skończyło – procesem przywódców państwa podziemnego w Moskwie, przesłuchaniami przez UB i kulą w głowę lub stryczkiem dla tych, którzy uznani byli za najbardziej niebezpiecznych. Układać się mogli Amerykanie lub Anglicy, nie przywódcy państwa podziemnego i nie rząd w Londynie. Prawdziwa umowa z komunistami była możliwa dopiero wtedy, gdy imperium leżało w gruzach, gdy bankructwo systemu było oczywiste, gdy z Moskwy płynęło stanowcze zalecenie negocjacji i gdy trzeba było ratować głowę, by nie wisieć zamiast liści.

Realiści wcale nie byli i nie są realistami. Z jednej strony twierdzili, że dowódcy AK zbytnio liczyli na Sowietów, na to, iż ruszy ich sumienie, z drugiej strony zakładali, że jakieś porozumienie było możliwe i że sprawiłoby ono, iż instalacja komunizmu w Polsce przybiegłaby bardziej opornie, a nawet została zupełnie wstrzymana. Czy gdyby wszyscy poszli od razu drogą wybraną potem przez Jana Mazurkiewicza czy Jana Rzepeckiego, nie mówiąc już np. o Janie Hryniewiczu, Polska znalazłaby się w lepszej sytuacji?

[wyimek]Wszyscy, którzy krytykują mit powstania, powołują się z dumą na fakt, że mieli w rodzinie akowców. Nikt nie wspomina tych członków rodziny, którzy wybrali rozsądną drogę „geopolitycznego patriotyzmu”[/wyimek]Otóż jest dokładnie odwrotnie – gdyby powstanie nie wybuchło, komuniści jeszcze łatwiej opanowaliby Polskę. Oskarżenia AK o pasywność, o „stanie z bronią u nogi”, o kolaborację brzmiałyby wtedy bardziej wiarygodnie. Do drwin z „Zaleszczyk” doszłaby opowieść o tchórzostwie dowództwa AK. Miasto może by ocalało, ale i to nie jest pewne. Być może zostałoby zniszczone w czasie oblężenia przez Rosjan, być może AL wywołałaby w nim jakieś rozruchy, by budować swoją legendę. Czy ocaleliby akowcy? Wszystko, co wiemy o pierwszych latach powojennych, pozwala w to wątpić. NKWD, UB i KBW miałyby po prostu więcej morderczej pracy, podziemie trwałoby dłużej, represje byłyby jeszcze surowsze. Pozostawała więc tylko całkowita uległość i dobrowolna sowietyzacja. Jan Matłachowski z aprobatą pisze o koncepcji gen. Tatara, który „uważał, że AK winna podporządkować się dowództwu radzieckiemu jako gospodarzowi teatru wojennego”. I dodaje: „nie ukrywajmy tego, że takie podporządkowanie z uwagi na charakter kontrahenta pociągałoby daleko idące skutki polityczne. Skutki te jednak – podkreślamy – i tak niosła narastająca rzeczywistość dziejowa” (s. 252).

[srodtytul]Każdy chce mieć dziadka w AK[/srodtytul]

Istniała pod koniec wojny jeszcze inna możliwość – próba taktycznego porozumienia się z Niemcami. Von dem Bach-Zelewski mówił w czasie negocjacji kapitulacyjnych o „wspólnej polsko-niemieckiej rozprawie z Rosją sowiecką” w przyszłości. Gdyby Niemcy nie byli zapiekłymi w nienawiści rasistami, to sami by się wycofali z Warszawy, pozostawiając między sobą a Sowietami przestrzeń wolnej Polski. Jedyną ich szansą było bowiem nie użycie jakiejś „Wunderwaffe”, lecz skłócenie aliantów. Lecz kolaboracja z Niemcami, nawet jeśli zostałby podjęta z takich samych pobudek, z jakich zaleca się współpracę i porozumienie z Sowietami, wydaje nam się karygodna, nie do pomyślenia. I słusznie – realizm ma jednak swoje moralne granice. Tylko nie wiadomo, dlaczego kolaboracja z sowieckim totalitaryzmem miałaby być czymś bardziej szlachetnym.

Jest przy tym rzeczą charakterystyczną, że niemal wszyscy, którzy w obecnym sporze krytykują mit powstania, powołują się z dumą na fakt, że mieli w rodzinie powstańców czy akowców. Nikt nie wspomina tych członków swojej rodziny, którzy wybrali inną, tę rozsądną, drogę „geopolitycznego patriotyzmu”, jak to kiedyś określił Andrzej Walicki – a więc tych, którzy przystąpili do PKWN , którzy się od razu ujawnili i „ujawniali innych”, zapisali się do PPR, a potem PZPR, pracowali w KC, KW czy w cenzurze, nie mówiąc już o funkcjonariuszach KBW, UB czy SB. „Realiści”, piewcy rozsądku, rezygnacji z walki i akceptacji systemu, usprawiedliwiając „geopolitycznych patriotów”, zarazem się ich wstydzą.

W istocie nie chodzi o same obchody, lecz sens im przypisany. Przecież już wcześniej – w III RP – obchodzono rocznicę powstania. Ale świętowano ją jako przestrogę lub traktowano jako okazję do pojednania z Niemcami (Ten ostatni cel jest niewątpliwe godny zalecenia, jeśli nie ma oznaczać amnezji oraz uznania symetrii winy i cierpień. Nie chodzi też o wizytę niemieckiego prezydenta czy kanclerza i o najbardziej nawet stosowne przemówienie w Warszawie, gdy nikogo to nie obchodzi nad Szprewą czy Renem. Na szczęście jednak w tym roku media niemieckie zauważyły polskie uroczystości.). Obchody rocznicy powstania miały być przestrogą, że zbrojna – i nie tylko zbrojna – walka nie ma sensu. Wybitny polski historyk twierdził w opublikowanej w Niemczech książce o powstaniu, że to właśnie pamięć o jego klęsce przyczyniła się do kompromisu przy Okrągłym Stole. To ona skłaniała do przekonania, że lepiej się z komunistami porozumieć, niż z nimi walczyć.

[srodtytul]Zwycięstwo jako kamień obrazy[/srodtytul]

Od kilku lat – od czasu objęcia prezydentury przez Lecha Kaczyńskiego – obchody rocznicy powstania nie są już jednak obchodami klęski, lecz zwycięstwa. To właśnie jest dla wielu kamieniem obrazy. Można oczywiście rozumieć tych, którzy przez długie lata PRL sądzili, że powstanie poniosło klęskę, że skończyło się katastrofą. Rzeczywiście tak to wyglądało. Wydawało się, że akowcy zginą na śmietniku historii lub skończą na łaskawym chlebie zwycięzców, właścicieli PRL.

Jak pisał generał Jerzy Kirchmayer, którego uczyniono realistą: „Powstanie było klęską polityczną. Jej widomym objawem była dezorientacja polityczna i szybki rozkład sił kierowniczych, które powstanie wywołały i wzięły za nie odpowiedzialność. Powstanie było bowiem epopeją bohaterską, ale zarazem polityką bez historii. W imię jakich celów politycznych wywołano powstanie? W imię walki ze Związkiem Radzieckim, politycznej obrony ziem za Bugiem, podtrzymania misji Mikołajczyka w Moskwie, przeciwstawienia się PKWN, ochrony niepodległości? Przecież walka ze Związkiem Radzieckim była romantycznym wybrykiem... Wszak raczej współdziałanie, a nie przeciwstawienie się PKWN mogło przyspieszyć odrodzenie się Polski i dźwignięcie się ruin” („Powstanie Warszawskie”, Warszawa 1984, s. 474)

Ale dzisiaj wiemy, że to polityka komunistów była skazana na sromotną klęskę. Powstanie wygrało, i to nie tylko moralnie, ale materialnie i politycznie.To właśnie fakt, że Polska tak uroczyście obchodzi rocznicę jego wybuchu, o tym świadczy. Przegrali Bierut i Jaruzelski z Rakowskim, przegrali Różański i Kiszczak, Oskar Lange i Jerzy J. Wiatr z synem. Przegrali ci wszyscy, którzy pracowali nad utrwaleniem i budową jedynie postępowego ustroju, i ci, którzy poszli na współpracę. Im bardziej i im chętniej współpracowali, tym bardziej przegrali. To dlatego nawet ich dzieci i wnuki starają się o nich nie wspominać, i to dlatego trwa usilna korekta wielu biografii.

Powstanie jest zwycięskie. I takim pozostanie, dopóki prezydent wolnej RP będzie pochylał głowę przed mogiłami powstańców i dopóki będziemy jego rocznice obchodzić właśnie jako zwycięstwo. Nie jest to oczywiście zwycięstwo ostateczne. Być może nie jest nawet trwałe. Nie wiemy, jak będzie za rok, za lat kilka lub kilkanaście. Istnienie wolnej Polski nie jest zagwarantowane raz na zawsze. I jak pokazuje spór o te obchody, ciągle trwa o nią walka – na szczęście padają w niej tylko słowa, nie strzały.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy