Teraz pojawił się nowy argument, na tyle bałamutny i jednocześnie chwytliwy, że warto go rozważyć.
Ponoć demokracja polega na tym, by szanować prawa i odczucia mniejszości. Skoro zatem w jakiejkolwiek klasie znajdzie się choćby jeden uczeń – cytuję jednego z mędrców – któremu krzyż będzie przeszkadzał, należy go ze ściany usunąć. A ten, kto tego nie zrobi, okazuje brak delikatności dla uczuć inaczej myślących i gwałci ich sumienia. Wydaje się, że taki sposób rozumowania przemawia do co bardziej wrażliwych dusz. Ale czy ma uzasadnienie?
Przede wszystkim, jak duża jest mniejszość, która decyduje o większości? W wersji skrajnej wystarczy jeden uczeń. Co to ma wspólnego z demokracją, dalibóg, nie pojmuję. Każde prawo obowiązujące w systemie demokratycznym, również to przyznające mniejszościom przywileje, musi mieć za sobą głos większości. Skoro tak, to dlaczego większość nie ma prawa szanować i okazywać respektu swoim symbolom? Wychodziłoby na to, że tak długo, jak większość decyduje o tym, że mniejszość – choćby jednoosobowa – ma prawo narzucać jej swoją wolę, taka decyzja jest słuszna i należy ją uznawać; gdy jednak większość domaga się od mniejszości respektowania swych zasad, staje się tyranem i ciemiężycielem. Absurd.
Przypuśćmy, że ową zasadę dotyczącą praw mniejszości zastosujemy do przepisów ruchu drogowego. Gdyby to mniejszość, np. kierowcy piraci, wyznaczała, co jest, a co nie jest godne poszanowania, wówczas policja nie mogłaby ich ścigać.
Ktoś powie, że w przypadku krzyża chodzi o sprawę sumienia, a sumienie to rzecz intymna, prywatna. Dlatego reguła dotycząca prędkości wyraża interes powszechny, zasada broniąca publicznej obecności krzyża nie. Na pewno? Przecież spór nie dotyczy tego, czy krzyż jest znakiem prawdziwej religii; nie chodzi też o to, by miał on do czegokolwiek zmuszać. Dla większości Polaków jest on symbolem podstawowych wartości, tych samych, dzięki którym niektórzy mogą się domagać jego zdejmowania. Tyle. To nie spór o prawdę, ale o szacunek dla polskiej tradycji.